Szantymaniak poleca:

Jesteś tutaj

Artykuły

"Kto żegluje, na pewno jest dobrym człowiekiem" - rozmowa z Bogdanem Kuśka

Wywiady

W tym roku jeden z najbardziej znanych i lubianych zespołów na polskiej scenie szantowej - Ryczące Dwudziestki - obchodzi 25-lecie istnienia, świętując swój srebrny jubileusz wydaniem nowej, bardzo dobrze przyjętej przez słuchaczy, płyty ...

W tym roku jeden z najbardziej znanych i lubianych zespołów na polskiej scenie szantowej - Ryczące Dwudziestki - obchodzi 25-lecie istnienia, świętując swój srebrny jubileusz wydaniem nowej, bardzo dobrze przyjętej przez słuchaczy, płyty "Acappella" (zob. recenzja).

Dwa lata temu, po długiej przerwie, wznowił działalność inny znakomity zespół, Tonam i Synowie.

Obie te, legendarne już grupy, łączy swą osobą BOGDAN KUŚKA - żeglarz i szantymen, autor tekstów i muzyki, twórca takich żeglarskich evergreenów, jak "Jasnowłosa", "Brzeg Nowej Szkocji", czy "Pytania".

 

Mam nadzieję, że poniższa rozmowa (na którą "BODZIEC" dał się namówić podczas sosnowieckich Euroszant we wrześniu br.), choć w małym stopniu przybliży Szantymaniakom tę niezwykle ciekawą postać...

 

 

Ela Kołodziejczyk: Czy często się zdarza, że "tęsknisz za czymś, bracie, i w samotni chciałbyś duszę zaszyć"?

 

Bogdan Kuśka: [uśmiech] Zdarza się. To akurat cytat z tekstu traktującego o przyjaźni. Pamiętam, dobrych parę lat temu, po takim intensywnym lecie koncertowym, gdy jeszcze festiwal "Wiatrak" w Świnoujściu odbywał się we wrześniu, po trzech dniach bodajże na tym "Wiatraku", wracaliśmy promem i przyszła mi do głowy taka właśnie myśl: "Ale jutro znowu pójdziemy na piwo, chociaż dzisiaj mamy siebie dość" itd. Tak to już jest, że czasami, jak gdzieś tam dłużej ze sobą pobędziemy, pojeździmy, to siłą rzeczy następuje zmęczenie materiału i mamy siebie dość. To nie znaczy, że siebie nie kochamy, że nie chcemy się z sobą widywać, ale potrzeba nam jednego, dwóch dni, żeby za sobą zatęsknić i do siebie zadzwonić z pytaniem: "Co u ciebie?" Natomiast co do tego mojego "zaszycia się"... Nie ukrywam, że ja akurat jestem osobą, która potrzebuje czasami wyłączyć się, odejść na bok. Bywa, że zamiast uczestniczyć w jakimś spotkaniu towarzyskim, wolę "pójść w długą" samemu... i nieważne, czy to będzie po jednym, czy po czterech piwkach. [uśmiech]

 

EK: Czyli jesteś typem introwertyka?

 

BK: Tak.

 

EK: Zauważyłam też, że szczególnie mocno chronisz swoją prywatność. Na stronie internetowej Ryczących Dwudziestek są namiary telefoniczne i mailowe do wszystkich członków zespołu z wyjątkiem Ciebie.

 

BK: Wiesz co, ja mam poniekąd dwa życia, tak to można ująć. Jedno, takie prywatne i rodzinne (Dom i Rodzina to jest mój azyl - niedostępny nawet dla sympatyków mojej osoby, czy zespołu), i to drugie - weekendowe, również moje, ale związane ze sceną, z żaglami, z przyjaciółmi RO20'S. Jak spotykam się z ludźmi na moich koncertowych wyjazdach, to jestem dla nich otwarty, oni najczęściej dla mnie też. Jest fajnie i tak ma być, ale... tylko w te koncertowe weekendy. W tygodniu, lub w tak zwanym martwym sezonie, pochłania mnie głównie Rodzina, której chcę zrekompensować moją częstą nieobecność w domu, i dużo różnych, mniej ciekawych rzeczy...

 

EK: Pracujesz w urzędzie skarbowym, prawda?

 

BK: Tak, dokładnie. Właśnie dlatego mówię "mniej ciekawych"...

 

EK: No tak, pewnie często musisz użerać się z petentami. Jak rozumiem, w swojej pracy masz bezpośredni kontakt z ludźmi?

 

BK: Nawet bardzo bezpośredni. I to najczęściej z ludźmi, którzy nie są najlepiej sytuowani. Pracuję w dziale egzekucji, co prawda wyroków nie wykonuję, ale spotykam się z całą niesprawiedliwością tego świata, z ludźmi biednymi i obrzydliwie bogatymi. A ludzie są różni. Pani, która pracuje w sklepie za ladą, też czasami ma klienta, który się do niej uśmiechnie, a czasami kogoś, kto nie wiadomo z jakiej przyczyny odburknie czy powie coś niemiłego.

 

EK: Znam pewną policjantkę, która na co dzień spotykając się, tak jak mówisz, z całym złem i niesprawiedliwością tego świata, ucieka w poezję. Czy u Ciebie jest podobnie? Uciekasz od tego wszystkiego w swoją "krainę wyobraźni", do słów, dźwięków, żagli?

 

BK: Ta moja "kraina" zaczęła się o wiele szybciej niż praca zawodowa, więc nie jest to tak do końca lekarstwo na otaczającą mnie rzeczywistość. Jednakże mam coś takiego, że weekend - te dwa, trzy dni, czasem więcej - pozwala mi na całkowity "reset" mózgu. Wtedy wracam do pracy tak, jakbym się tam znalazł nie wiadomo skąd i po co, kompletnie od nowa zaczynam tydzień. Bywa, że mam pewne obowiązki, które zostały z poprzedniego tygodnia i jeśli sobie wcześniej tego nie zapiszę, to w poniedziałek już nie pamiętam, co miałem do zrobienia. Pozwalam sobie na kilka dni wykasować wszystko, "wyczyścić twardy dysk".

 

EK: Bardzo zdrowe podejście do życia. A powiedz, nie ciągnęło Cię nigdy do tego, żeby scenę potraktować jako swój zawód i zrezygnować z innej pracy?

 

BK: Wiesz co, nie jestem zawodowym muzykiem, nie mam żadnej szkoły i najmniejszego przygotowania w tym kierunku...

 

EK: To akurat nie problem.

 

BK: To prawda, chociaż... Ja bardzo dawno temu zaczynałem swoją przygodę ze śpiewaniem i miało to być tylko hobby, tylko zabawa...

 

EK: A właśnie! Co było najpierw: żeglowanie czy śpiewanie?

 

BK: Żeglowanie. Przede wszystkim najpierw było harcerstwo, harcerstwo wodne (6 HDŻ Rybnik), wiosłowanie, żeglowanie, śpiewanie przy ogniskach, potem warsztaty marynistyczne prowadzone m.in. przez Marka (wtedy) Siurawskiego, potem bycie kadrą na tych warsztatach i jednocześnie już jakieś pierwsze kroki na scenie... Chociaż nie, pierwsze kroki to jeszcze ze wspomnianą drużyną harcerską w Stalowej Woli (Festiwal Mini-Shanties, gdzie zajęliśmy drugie miejsce za zespołem "Tonam Tufto" - znajomo brzmi? I słusznie... [uśmiech]). A potem to już jeden zespół, teraz drugi...

 

EK: Uważasz, że kwalifikacje żeglarskie są konieczne do tego, żeby śpiewać szanty?

 

BK: Żeby śpiewać, niekoniecznie. W zespole mam aktualnie dwie osoby, które kwalifikacji żeglarskich nie mają żadnych, chociaż doświadczenia żeglarskie jakieś im się zdarzyły. Można powiedzieć, że w tej chwili już wiedzą, o czym śpiewają. Natomiast osoba, która pisze teksty i chce wiarygodnie coś w nich oddać, musi najpierw coś przeżyć. Nie wyobrażam sobie pisania jakiegoś "zaangażowanego" tekstu tak z powietrza.

 

EK: A skoro już o tekstach mowa... Jak to jest być autorem takich żeglarskich evergreenów jak "Jasnowłosa"?

 

BK: [uśmiech] Jest to sympatyczne. Fakt, że gdy pisałem ten tekst, miałem szesnaście albo siedemnaście lat, więc jest bardzo infantylny, ale...

 

EK: Czyżbyś się go wstydził?

 

BK: Nie, nie. Ale wiadomo, człowiek dojrzewa i musi też umieć krytycznie spojrzeć na to, co kiedyś napisał. Wtedy to była potrzeba chwili. Zresztą... dlaczego ja zacząłem pisać jakieś teksty?

 

EK: No, właśnie, dobre pytanie!

 

BK: Był sobie zespół. No i tak: ty znasz nutki, to będziesz aranżował, ty jesteś dobry organizacyjnie, to będziesz frontmanem do spraw szeroko pojętych kontaktów, ty masz ciekawe pomysły muzyczne, to będziesz je podsuwał temu, co aranżuje, ty potrafisz fajnie grać, a ty... weź może coś napisz! Padło na mnie, no i musiałem coś napisać. Jeśli chodzi o "Jasnowłosą", to... dumy nie czuję, ale jest to niewątpliwie sympatyczne, tym bardziej, że śpiewa się ją teraz już niemal wszędzie, nawet na szlakach górskich. Ktoś mi potem dzwoni i mówi: "Stary, to już nie ma innych piosenek, muszą te twoje tu śpiewać?!"

 

EK: A propos, jak reagujesz, kiedy słyszysz "Jasnowłosą", albo inny ze swoich przebojów, gdzieś na szlaku, w tawernie, na kei...?

 

BK: Jest mi miło, jest mi bardzo miło! Ludzie czasem nie wiedzą, skąd to znają, kto to napisał, ale chcą śpiewać, co więcej, śpiewają to również ich dzieci. I tak sobie myślę, że za następne dwadzieścia lat może już nikt nie będzie wiedział, skąd to się wzięło, ale może nadal będzie się to śpiewać. I to jest bardzo fajne uczucie. Mogę w tej chwili powiedzieć tak: mam syna, zbudowałem dom, posadziłem drzewo (i to niejedno), ale jest jeszcze coś, co na tym świecie po sobie zostawię - parę tekstów...

 

EK: Nawet więcej niż parę... A powiedz, usłyszałeś kiedyś takie wykonanie "Jasnowłosej" (na scenie czy poza sceną), które by Cię przyprawiło o "ciary"?

 

BK: Szczerze? Nie. Wiadomo, jak się to słyszy przy ognisku, zawsze jest fajnie, bo to znaczy, że ktoś, kto to wykonuje, dobrze się bawi. Natomiast jeśli chodzi o scenę, utwory typu "Jasnowłosa" wykonywane są najczęściej przez zespoły początkujące...

 

EK: ... które podpierają się cudzym repertuarem, bo nie mają jeszcze własnego, tak?

 

BK: Ale przecież tak zaczynał każdy zespół i to wcale nie jest szkodliwe. Takie utwory są nośne, łatwo wpadają w ucho, więc początkującym zespołom łatwiej jest stawiać pierwsze kroki na scenie właśnie przy ich pomocy. Ale z drugiej strony, trudno oczekiwać od kogoś, kto zaczyna swą sceniczną przygodę, żeby powalał wykonawstwem...

 

EK: No tak... chociaż muszę Ci powiedzieć, że znam zespół (młody, choć składający się z doświadczonych już muzyków), który do "Jasnowłosej" podszedł po swojemu, wprowadzając oryginalne rozwiązania aranżacyjne. Moi "ziomale", wrocławskie trio Znienacka. Jeżeli kiedyś będziesz miał okazję ich posłuchać, polecam. Mogą Cię mile zaskoczyć...

 

BK: Tak? Hmm... Skoro już o tym mówimy, to jest jeszcze inna kwestia. Takie niepisane prawo, że jeśli zespoły spotykają się na wspólnych koncertach, to starają się nie wykonywać swojego repertuaru nawzajem, a już na pewno nie takiego, który jest aktualnie wykorzystywany przez zespół "protoplastę". My też z Dwudziestkami śpiewamy utwory Marka Szurawskiego, czy Jurka Porębskiego, nawet jeżeli gramy na tej samej imprezie, ale tylko pod warunkiem, że Oni nie będą chcieli akurat tego wykonać, żeby sobie najnormalniej w świecie nie wejść w paradę, a przede wszystkim, żeby słuchacz nie słuchał dwa razy tego samego w różnym wykonaniu, bo po co? Przypuszczam, że właśnie z tego powodu tak rzadko mam okazję słuchać "Jasnowłosej".

 

EK: Podobno Sławkowi Klupsiowi zdarzają się sytuacje, że gra gdzieś koncert z Atlantydą, a wcześniej jakiś młody zespół bez żenady śpiewa jedną jego piosenkę za drugą; co więcej, przy okazji rozprowadza płytę, na której połowa repertuaru jest zaczerpnięta od Sławka, a druga połowa np. od Poręby. Spotkałeś się może z czymś takim?

 

BK: Zdarzyło nam się kiedyś w Nowym Targu coś podobnego z zespołem, który w tej chwili jest dosyć mocno uznany, i zgadzam się, bo bardzo dobrze wykonują swoją robotę, a ich koncerty są porywające. Lata temu, kiedy dopiero zaczynali, zdarzyło się, że występowali przed nami i faktycznie zaśpiewali niemal pół naszego repertuaru, i to takiego, który musiałby się pojawić (zważywszy na ciężkie warunki nagłośnieniowe, jakie tam panowały), żeby było nam łatwiej ten koncert zacząć i efektownie skończyć. Trzeba było niestety wyjść po tym zespole na scenę i mocno kombinować, żeby było dobrze i żeby się nie powtórzyć.

 

EK: Jedną z najpiękniejszych piosenek Twojego autorstwa jest dla mnie osobiście "Słona dusza" (pewnie dlatego, że morze i we mnie jest...), a które ze swoich utworów Ty lubisz szczególnie, które grywasz sobie czy swoim bliskim w zaciszu domowym, tak dla czystej przyjemności?

 

BK: [długa chwila zastanowienia] Zdarzyło mi się napisać parę piosenek nie tylko żeglarskich, więc czasem, bardzo rzadko, ale zdarza mi się pośpiewać, głównie sobie samemu. Idę do tej swojej samotni, biorę gitarkę i sobie pogrywam.

 

 

EK: Rozumiem, że są to raczej mniej znane, niezarejestrowane nigdzie kawałki, tak?

 

BK: Tak, chociaż "Słoną duszę" też mi się zdarza zaśpiewać sobie samemu, bo akurat jest fajna, chociaż najczęściej, jeżeli już śpiewam coś swojego, to jest to "Strażnik snów". Co prawda melodia jest Andrzeja Marcińca, ale tekst mój.

 

EK: Skąd szczególny sentyment do tej właśnie piosenki?

 

BK: Pisałem ją, kiedy mój syn był mały - miał roczek - i generalnie ta piosenka traktuje o Nim. Chociaż tekst jest dość przewrotny, bo jeżeli komuś nie powiem, że to jest o moim Kubie, to przeważnie każdy, kto usłyszy ten kawałek, myśli, że śpiewam o swojej ukochanej - a to nie jest prawda. Bardzo lubię ten utwór. Melodia jest taka, że zwłaszcza przy dobrym nagłośnieniu, nawet w jakimś pubie, zdarza się, że w przerwie dwudziestkowego koncertu weźmiemy z Martinezem gitary i sobie to zaśpiewamy; zresztą wykonujemy ten kawałek również a'capella całym zespołem, chociaż trzeba przyznać, że scenicznych wykonań było baaardzo niewiele.

 

EK: A "Tam, gdzie ty"? Ten tekst traktuje o jakimś oddaleniu, o tęsknocie. Ciekawa jestem, czy pisałeś go, będąc faktycznie z dala od domu, od bliskich, czy raczej... na kanapie?

 

BK: Byłem na paru rejsach i wiem, co to znaczy mieć już dość tego, co jest dookoła i powoli zaczynać tęsknić za swoim gniazdkiem, więc ta tęsknota faktycznie się pojawiła. Natomiast sam tekst był napisany warsztatowo, na kanapie w domu, aczkolwiek nałożyło się tu wiele różnych doświadczeń, bo i gdzieś tam w rejsie zmarzłem, i gdzieś tam widziałem również rozgwieżdżone niebo. W momencie, gdy to pisałem, też akurat byłem sam (albo żona, albo wtedy jeszcze przyszła żona, była gdzieś poza domem), więc na pewno czułem wtedy tęsknotę i postanowiłem przelać ją na papier tak, jak to czasami czuje ktoś, kto żegluje.

 

EK: Skoro już dotknęliśmy tematu Twojej żony... Czy to Ona jest pierwszą recenzentką tego, co wychodzi spod Twojego pióra i gitary?

 

BK: Nie.

 

EK: A z kim się dzielisz świeżo napisaną piosenką?

 

BK: Z zespołem. A zespół, niestety, jest bardzo surowym recenzentem. Jak się czterech weźmie do analizy tekstu czy muzyki, to najczęściej człowiek potem myśli sobie: "Po co ja to w ogóle robię? Może lepiej było schować to do szuflady...?" [śmiech]

 

EK: Dużo jest takich tekstów, które trafiają do szuflady, bo nie przeszły konfrontacji z zespołem? Zdarza się, że musisz o nie walczyć?

 

BK: Hmm..., jak powiedziałem, zespół to bardzo wymagający recenzent. Dużo odpada.

 

EK: I co? Idą do szuflady i czekają na lepsze czasy?

 

BK: Idą sobie do szuflady i po prostu tam sobie są. Czy będą lepsze czasy? Wątpię... Wiesz co, u nas jest tak, że jeżeli w pięciu czujemy, że coś nas bierze, że ma szanse powodzenia, to coś robimy. Musi być entuzjazm wszystkich, bo jeżeli chociaż jednej osobie coś nie pasuje w utworze, to po co się męczyć? Często jest tak, że może trafiam na zły dzień Sępa czy Qni (nie wiem, głowa Ich boli, są rozkojarzeni) i może akurat wtedy coś Im się nie podoba, no ale trudno...

 

EK: Nie tylko Ty w Ryczących Dwudziestkach piszesz teksty, muzykę, właściwie każdy z Was wnosi jakieś nowe utwory do zespołu. Czy to mobilizuje Was wzajemnie, czy wręcz przeciwnie, powoduje jakieś ambicyjne napięcia, które sprawiają, że trudniej jest się przebić z własnym kawałkiem?

 

BK: Nie, nie ma żadnych napięć w tym temacie, ani też jakiejś zbytniej mobilizacji. Raczej żaden z nas, a przynajmniej ja, nie należy do osób, które by muza jakoś specjalnie często dosięgała. W kawiarni na serwetkach nie piszę, w tramwaju też nie, to się zdarza raz na jakiś czas.

 

EK: Jednym słowem, tylko plus, że jest Was więcej do pisania...

 

BK: Jest nas trzech, którzy piszą teksty, czasem Wojtek napisze, czasem ja, ostatnio również Andrzej...

 

EK: Zauważyłam, że w Waszym dwudziestkowym repertuarze sporo jest także tekstów Artura Szczesnego, zwłaszcza na ostatniej płycie. Czy to jakiś przyjaciel zespołu?

 

BK: Tak, to kolega z ław szkolnych Sępa i Qni, kiedyś również członek zespołu "Białe Mewy" i jeszcze jakiegoś tam... Wszechstronny człowiek, lekarz

śpiewający poezję, bardzo sympatyczny, poza tym też żegluje, więc wie, o czym pisze. O, i to jest właśnie osoba, która potrafi tekstami sypać jak z rękawa (w przeciwieństwie do mnie). Często jest tak, że dzwoni: "Macie jakąś melodię? Czuję, że muszę coś napisać, tylko dajcie mi melodię!" Bo wiadomo, można pisać najpierw słowa, potem melodię, albo odwrotnie, co jest zdecydowanie łatwiejsze. Ja, jako rzemieślnik - tekściarz, tylko i wyłącznie, a nie poeta i człowiek natchniony, mogę to potwierdzić.

 

EK: Czyli u Ciebie jest zawsze tak, że piszesz tekst do melodii?

 

BK: Przeważnie tak. Albo usłyszę melodię, która mnie urzeknie i stwierdzę, że warto by coś do niej napisać, albo najpierw sobie tę melodię sam stworzę i potem do niej dołożę jakiś ładny, zgrabny tekst. Piosenki, do których powstały najpierw teksty, a dopiero później do nich melodia, są incydentalne.

 

EK: A czy ten Wasz przyjaciel - poeta angażuje się jakoś w dalsze losy utworu, aranżację itp.?

 

BK: Nie, On daje tekst i Jego rola się kończy. Tak było na przykład z ostatnią naszą płytą "Acappella", na której jest dużo Jego tekstów. Dostał melodie, zostawił nam teksty i dalej w ogóle nie ingerował, a kiedy się spotkaliśmy już po wydaniu płyty, był mocno zdziwiony, że coś takiego mogło wyjść z tych tekstów i tych melodii. Stwierdził, że pisząc, nawet nie przypuszczał, że to będzie takie fajne. No, w każdym razie Jemu się podobało. [uśmiech]

 

EK: Zanim porozmawiamy dłużej o płycie "Acappella", chcę Cię zapytać jeszcze o parę konkretnych utworów. Na początek kawałek, z którym wiąże się wyjątkowa dla mnie historia. "Pytania". Wyobraź sobie, że to pierwsza z piosenek żeglarskich, które nagrywałam sobie z telewizji czy radia, a potem pracowicie spisywałam tekst i usiłowałam brzdąkać na gitarze. Zakochałam się w niej od pierwszego usłyszenia, ale dopiero dużo później dowiedziałam się, jaki ma tytuł i kto ją wykonuje, a jeszcze później, kto napisał tekst. Czy i dla Ciebie jest to szczególnie ważna piosenka?

 

BK: Niewątpliwie. Można powiedzieć, że poza kawałkami "do tupania" ("Jasnowłosa", "Brzeg Nowej Szkocji") to był to pierwszy utwór, który łapał za serce nie tylko słuchacza, ale również wykonującego, czyli mnie. Czasami na scenie, kiedy zaczynałem go grać, a za chwilę wchodził z drugą gitarą "Rulon" (Jarek Darul), potem z fletami "Muki" (Wojtek Zawadzki) i "Atari" (Michał Czernek) na skrzypcach, to aż mi włosy na głowie stawały i ciarki przechodziły po plecach. Jest jednak historia, która się z tym utworem wiąże... Przez miesiąc z zespołem Tonam i Synowie (i nie tylko, bo i z zespołem Zejman i Garkumpel, z częścią zespołu Szantymen i z częścią Krewnych i Znajomych Królika) byliśmy we Francji, jeździliśmy po różnych miejscach z sex-operą "Shenandoah" w reżyserii Andrzeja Radomińskiego, i tam, w Bretanii, mieliśmy okazję poznać tamtejszą muzykę, a także po raz pierwszy otrzeć się o folk celtycki i irlandzki. Miałem wtedy szesnaście lat i było to dla mnie niesamowite przeżycie. Długo chodziła za mną jedna z tych irlandzkich melodii, szczególnie piękna, a kiedy po powrocie z Francji tydzień później płynęliśmy na rejs Zawiszą Czarnym do Rotterdamu, siedząc na bukszprycie, zacząłem snuć słowa tej piosenki: "Czy powrócą na morze stare smukłe żaglowce..." Takie mnie refleksje naszły, jakbym przeżył nie szesnaście, a co najmniej sześćdziesiąt lat! [śmiech]

 

EK: Czy mógłbyś powiedzieć coś więcej o tej sex-operze "Shenandoah"? Zabrzmiało intrygująco...

 

BK: To było przedstawienie, składające się z melodii żeglarskich i nie tylko, do których teksty napisał Kowal (Mirek Kowalewski). Wielkie przedsięwzięcie. Cały zespół miał w tym udział i wokalny, i aktorski. Wychodziliśmy na scenę, wprost w światła reflektorów, wymalowani, poprzebierani za Indian... to był właściwie pierwszy i jedyny, żeglarski musical. Miesiąc jeżdżenia jednym autobusem, spania w namiotach, śpiewania na scenach, przy ognisku i nie tylko, poznawania ludzi... Fajna przygoda, fajna zabawa.

 

EK: Nie wątpię... To teraz kolejny utwór, który mnie zaciekawił. "Maastunel".

 

BK: I znowu piosenka z historią. Kawałek został napisany na tym samym rejsie, o którym już wspominałem. Byliśmy Zawiszą w Rotterdamie, gdzie znajduje się właśnie Maastunel, czyli taki fajny tunel pod rzeką Maas. Mieliśmy wtedy świeżo napisany kawałek, była melodia, co ciekawe, holenderska właśnie, ale nie było tytułu. A że ten tunel miał niesamowitą akustykę i pięknie się tam robiło próby, to spotykaliśmy się w środku, pod tą rzeką, żeby sobie pośpiewać. Ludzie przechodzili obok, czasami ktoś się zatrzymywał i słuchał, chociaż to była tylko nasza próba, a nie koncert. W pewnym momencie strasznie się o coś pogryźliśmy, jakby ktoś między nas granat wrzucił, i gdyby nie to, że tam były tylko dwa wyjścia (albo po jednym brzegu rzeki, albo po drugim), to pewnie byśmy się rozeszli w pięć stron świata! Było to wprawdzie chwilowe spięcie, ale dosyć energiczne i ku "uczczeniu" tej chwili nasz nowy kawałek nazwaliśmy właśnie "Maastunel". Takie przypomnienie... Jaki to ma związek z tekstem? Żaden, ale potrafi zaciekawić! [uśmiech]

 

EK: Nie da się ukryć, moje pytanie jest tego najlepszym dowodem... Ten utwór znalazł się swego czasu na płycie dziewczęcego zespołu Stanpo. Pamiętasz?

 

BK: Stanpo z Radomia, tak? Kojarzę. Ale że ta piosenka znalazła się na płycie, to nie wiem.

 

EK: Poważnie? A ja Cię chciałam zapytać, jak odbierasz tekst "żeglarstwo dla twardych ludzi jest" w dziewczęcym wykonaniu...

 

BK: [śmiech] Co prawda, jak mówię, tej wersji nie słyszałem, natomiast przypomina mi się sytuacja, kiedy Monika Szwaja (która, pracując w TVP Szczecin, zaczynała przemycać programy o szantach) nakręciła parę "teledysków" zespołu Tonam i Synowie, m.in. ten właśnie kawałek. Kiedy to sobie teraz puszczę na wideo, to śmiać mi się chce, bo mieliśmy wtedy niewiele lat, a kazano nam usiąść w jakiejś tawernie, wziąć do ręki piwo i tak "po męsku" to zaśpiewać, co jakiś czas popijając to piwo, a przecież myśmy wtedy jeszcze smaku alkoholu nie znali. Więc akurat jeśli chodzi o to, dla kogo jest żeglarstwo, to podejrzewam, że na tamten czas, miałem tyle samo do powiedzenia w tym temacie, co te dziewczyny... [śmiech]

 

EK: A co w ogóle sądzisz na temat kobiet śpiewających szanty?

 

BK: Jak już wcześniej powiedziałem, żeby pisać, trzeba coś przeżyć, trzeba trochę popływać. Natomiast samo śpiewanie... w wykonaniu kobiet ładnie brzmi. Może powiedzmy, nie cały swój repertuar miałyby opierać tylko na pieśniach a'capella. Pamiętam, był swego czasu zespół Kant, albo taki zespół z Tychów... Smuga Cienia, a może Reflektorem w Mrok...? Nie pamiętam, w każdym razie śpiewała tam Dorka, siostra "Garbatego", naszego Jachtowego Kapitana Żeglugi Wielkiej - Wojciecha Plewni. Wykonawczo stały na naprawdę wysokim poziomie, zresztą Kanciary tak samo. Jeżeli są fajnie dobrane głosy, jeżeli jest dziewczyna, która potrafi śpiewać nisko, jest inna, która ma mocny lead vocal, jest jeszcze taka, co uzupełnia harmonię, i potrafią to razem sprzedać - nie mam nic przeciwko. Tylko szkoda..., bo niestety takie zespoły chyba z założenia nie mogą długo istnieć, przychodzą sprawy rodzinne, dom, dzieci... To raczej faceci przeważnie wychodzą, zamykają za sobą drzwi po to, żeby powrócić. A Kobiety na nich czekają. [uśmiech]

 

EK: Pięknie to powiedziałeś... Kontynuując wątek historyczno-piosenkowy: wiele z Twoich tekstów powstało w oparciu o znane przeboje pop, jak "Happy Together" czy chociażby "Always Look on the Bright Side of Life", znane z filmu "Żywot Briana". Czy sięgnięcie do tych melodii to Twój pomysł, czy raczej ktoś Ci je podsunął? A może taka inspiracja muzyczna wynikła stąd, że jesteście w zespole wielbicielami Monty Pythona?

 

BK: [śmiech] Jeszcze w Tonamach mieliśmy przyjaciela, który kiedyś przywiózł z rejsu kasetę zespołu The Nylons (kanadyjska grupa a'capella). Parę kawałków z tej kasety szczególnie nas urzekło, przede wszystkim "The Lion Sleeps Tonight", który w tej chwili nadal pobrzmiewa na scenach, choćby dzięki zespołowi Banana Boat, aczkolwiek Tonamy znowu to wykonują po wielkim Ich comebacku. Ten i parę innych kawałków z tej kasety zaadaptowaliśmy na nasz grunt, przede wszystkim melodie, które nam się najbardziej spodobały. Tak również było z piosenką z Monty Pythona. Ja wtedy nie znałem angielskiego, ale melodia mi mówiła, że ten utwór musi opowiadać o czymś fajnym i optymistycznym, więc napisałem tekst o tym, że "świat szaleje, a ty wypływasz w rejs". Później, jak już coś zacząłem rozumieć, okazało się, że przesłanie jest mniej więcej to samo: żeby z optymizmem patrzeć na jasną stronę życia.

 

EK: A jakiej muzyki słuchasz tak na co dzień w domu, w samochodzie?

 

BK: Tak w ogóle to słucham każdej, ale jak już mnie dopadnie jakiś specjalny nastrój, przeważnie włączam coś z pogranicza jazzu, smooth-jazzu, coś delikatnego, co mi nie będzie przeszkadzać, coś kojącego. Po prostu mam czasami przesyt dźwięków. Jeżeli chodzi o konkretnych wykonawców, to na pewno Take 6, na pewno wszystkie zespoły a'capella typu amerykański Glad, czy włoski Neri Per Caso. Raz, że mnie taka muzyka porywa (dlatego ją też wykonuję), a dwa, mogę docenić Ich warsztat wokalny, techniczny, Ich aranżacje, a przy okazji zobaczyć, gdzie jest nasze miejsce w szeregu i jak daleko nam jeszcze do Nich... To uczy pokory.

 

EK: Wydaje mi się, że chyba nie powinniście mieć kompleksów...

 

BK: No wiesz, to, że w całości, jako zespół śpiewamy dwadzieścia pięć lat, to jeszcze nie znaczy, że wykonujemy wszystko najlepiej, że nie możemy jeszcze czegoś się  nauczyć. Bez przesady! Ale skoro to, co robimy (z tymi fałszami, które się czasami pojawiają), podoba się publiczności, a nam sprawia to ciągle radość, to dobrze, to warto to dalej robić. [uśmiech]

 

EK: Publiczności Euroszant niewątpliwie bardzo się podobało! Pewnie sporo płyt przy okazji poszło...

 

BK: Faktycznie, trochę się tych płyt napodpisywałem. Teraz każdy biega po autografy. Gdzieś ostatnio słyszałem, że niedługo w cenie będą już tylko płyty bez autografów... Prawdziwe rodzynki! [śmiech]

 

EK: No właśnie, porozmawiajmy o najnowszym rodzynku płytowym Ryczących Dwudziestek. "Acappella". Pewnie nie jestem odosobniona w opinii, że to prawdziwy majstersztyk, zarówno muzyczny i tekstowy, jak też wokalny, aranżacyjny i brzmieniowy. Ale moim zdaniem jest na tej płycie o jeden kawałek za dużo. Mam na myśli "Timeraire", który w moim odczuciu odstaje od reszty. Jak na płytę tak bardzo zróżnicowaną dynamicznie, ten utwór, choć zaśpiewany ślicznie, jest jakby z innej bajki, raczej mało się w nim dzieje, w porównaniu z pozostałymi wydaje się dość monotonny i jakiś taki... płaski. Poza tym, jak dla mnie, do wieńczącego dzieło "Mojego morza" lepiej pasowałoby otwarcie w postaci utworu "Nie pamiętam", gdzie śpiewacie, że "oprócz morza nic już nie ma". Czy to nie byłaby piękna klamra?

 

BK: Przede wszystkim dziękuję za wszystkie miłe słowa o płycie. A "Timeraire"... Hmm, to jest już tak ugruntowany kawałek, o takim charakterze, że rewolucji z nim zrobić nie mogliśmy. Należało go a'capella oddać w miarę wiernie w stosunku do tego, jak go wykonujemy z instrumentami. Natomiast dlaczego się ten kawałek tu pojawił... Generalnie płyta powstała na 25-lecie zespołu i właśnie dlatego, że "Timeraire" kojarzy się z początkami zespołu, z pierwszą płytą, stwierdziliśmy, że fajnie go będzie umieścić jako taki powrót do źródła. Można było dać inny utwór, np. "Miasto", który też by się kojarzył z początkiem Dwudziestek i z Bytomiem, skąd zespół pochodzi, ale "Timeraire" jest chyba bardziej znany i kojarzony z nami. A że jest dość "ubogi" (ktoś go gdzieś nawet nazwał "katarynką"), to może dobrze, że jest taki, i że się znalazł na początku, bo potem napięcie na płycie już tylko rośnie...

 

EK: Muszę przyznać, że to dość przekonujący argument.

 

BK: Repertuar, czy to na scenie, czy na płycie, trzeba świadomie poukładać. Często w mediach są puszczane ze dwa kawałki jakiegoś zespołu, cała Polska to śpiewa, wszyscy to znają, a później, gdy się kupi płytę, to mamy gdzieś na początku te dwa utwory, które są super, a im dalej, tym... wszystko siada. Najważniejsze jest ostatnie wrażenie, po wysłuchaniu całej płyty. A więc powolutku, powolutku... do "Mojego morza". [uśmiech]

 

EK: A co Ty sam myślisz o płycie "Acappella"? Jakie są Twoje odczucia co do niej?

 

BK: Lata temu nagrywaliśmy, zamykając się na tydzień albo dwa w studiu. Tylko, że to był Szczecin, Warszawa, Kraków, więc brało się urlopy z pracy albo chorobowe, żeby do szkoły nie chodzić, no i siłą rzeczy te płyty musiały powstać szybko, co miało wpływ również na poziom wykonania, jak i ich jakość. Tutaj mieliśmy komfort w postaci studia Łukasza Drzewieckiego - blisko, bo w Łaziskach Górnych, co okazało się, niestety, również zgubne. Nie da się ukryć, że często koncertujemy, więc bywało tak, że jak człowiek w piątek wyjeżdżał, to wracał w poniedziałek rano, wpadał do domu wziąć prysznic i leciał do pracy, więc nie bardzo się chciało potem np. we wtorek nagrywać, tym bardziej, że zaraz trzeba było znów jechać na następny koncert. Trudno się było zebrać i dlatego płytę "Acappella" nagrywaliśmy aż dwa lata. Natomiast, jeśli pytasz o mój stosunek do tej płyty, to jest to jedna z trzech naszych płyt, które mam w samochodzie i których lubię słuchać. Druga to gospel, czyli "By the waters", może dlatego, że jest inna, że jej praktycznie nie wykonujemy na scenie, więc tak nawet dla przypomnienia jej słucham. Trzecia to "Nowe Progi"... taką mam duszę, słoną niestety! [śmiech] Tam jest dużo nostalgicznych utworów, które nigdy nie pojawią się na scenie, autorstwa Wojtka, Qni, mojego, a nawet Yaśqa!

 

EK: A tak! Ostatni na płycie, tytułowy kawałek "Nowe Progi".

 

BK: Tak. Chyba dlatego zresztą tak nazwaliśmy płytę, bo to był ewenement - tekst i wykonawstwo Yaśqa!

 

EK: Piękny, bardzo klimatyczny album. Naprawdę nie ma szans na pojawienie się tych piosenek na scenie?

 

BK: Raczej nie... [uśmiech] Prędzej na jakichś spotkaniach towarzyskich, gdy pojawi się odpowiedni klimacik...

 

EK: Będę pamiętać i w razie czego trzymam za słowo! Czyli "Nowe Progi", "By the Waters", a teraz "Acappella" dołączyła do grona Twoich wybrańców, tak?

 

BK: Tak, tych płyt lubię słuchać. Po prostu lubię. Co do tej ostatniej, to elektronika robi cuda, studio Łukasza tak samo, mastering w Hamburgu również. Słucham końcowego efektu tak, jakbym to nie ja tam śpiewał. Może dlatego mi się podoba... [śmiech]

 

EK: No wiesz, nawet cudowny mastering nie zrobi świetnej płyty ze słabo nagranego materiału, także nie bądź taki skromny! A skoro już mowa o nowych wydawnictwach... Na polskiej scenie szantowej pojawiają się ostatnio nowe nurty, jak chociażby tzw. rock-szanta. Uważasz, że to ewolucja w dobrym kierunku, czy wręcz przeciwnie?

 

BK: Dobrze, że są takie nurty.

 

EK: Czyli nie należysz do tzw. "ortodoksów", którzy źle patrzą na wszelkie odstępstwa od klasyki szantowej?

 

BK: Nie. Ja, wchodząc na tę scenę z Tonamami, też poniekąd byłem "odstępcą". Też robiliśmy coś, co ówczesnych ortodoksów mogło zaskoczyć. Wtedy piosenka żeglarska była siermiężna. Mam tu na myśli wykonania zespołowe, bo jeżeli był jakiś bard, który sam grał i śpiewał, słuchało się tego fajnie. Ale zespoły - to była surowizna. Anglicy czy Amerykanie, którzy do nas przyjeżdżali, śpiewali bardzo podobnie. Wiadomo, inne teksty i różne kraje pochodzenia, ale ogólnie to się niczym specjalnym nie różniło. Nic dziwnego, że kiedy nagle pojawiła się harmonia, czasami udziwniona, nawet bardzo (jakieś septymy czy dziewiątki), zaczęło to robić wrażenie, zostawało w uszach słuchaczy, bo coś się wydarzyło, coś nowego. To się ortodoksom mogło nie podobać, ale cóż, myśmy zaczęli, a potem się okazało...

 

EK: ... że nagle staliście się klasyką.

 

BK: [śmiech] Taaa... Równocześnie, a może ciut wcześniej, Ryczące Dwudziestki też zauważyły, że nie ma to jak sobie pośpiewać na głosy i zaczęły robić coś podobnego. Później podochodziły sprawy rytmiczne, jakieś "przeszkadzajki" czy pochody basowe, zapoczątkowane przez Yaśqa, a teraz się okazuje, że nie ma zespołu a'capella wykonującego taką muzykę, który by nie miał basu wzorowanego w jakimś tam stopniu na Yaśq'owym. Właściwie to już w tej chwili wymóg.

 

EK: Jak wzorzec w Sevres...

 

BK: Tak, można by Go tam zamknąć (Yaśqa). [śmiech] Podsumowując, też w swoim czasie przecieraliśmy ścieżki, tworzyliśmy nowe nurty. Zespoły, które się teraz pojawiają, jeśli mają słuchaczy, to bardzo dobrze. Kiedy ktoś żegluje i chce śpiewać o morzu, to może się wyrażać i solo, i w duecie, i jako zespół a'capella czy "parairlandzki", i poprzez muzykę rockową. Jeżeli to jest autentyczne, to bardzo fajnie. Gorzej by było, gdyby nagle powiedzmy Muniek Staszczyk z T.Lovem wyskoczył i zechciał nagrać płytę żeglarską. Z tego, co wiem, może i był na Mazurach, i pływał, ale na pewno nie czuje tego tak, jak powinien. Co do tej rock-szanty, o której wspomniałaś, to dzisiaj akurat miałem okazję posłuchać Strefy Mocnych Wiatrów.

 

EK: I jak wrażenia?

 

BK: Bardzo fajne. Bardzo fajnie zagrali. Było to coś nowego i pewnie niejeden ortodoks aż się zagotował, ale wszystko się zmienia. Młode pokolenie, które stało pod sceną, może słuchając nas, powie: "Co za dziadki! A przed chwilą byli tacy fajni, młodzi, co zagrali z taką werwą i entuzjazmem, że aż nogi same rwały się do skakania!" Najważniejsze, żeby to było autentyczne. Każda muzyka żeglarska się obroni i każda znajdzie swojego słuchacza, i ta rockowa, i ta a'capella, i ta z nurtu "gitarą i piórem".

 

EK: Jesteś członkiem legendarnych już Ryczących Dwudziestek, wcześniej byłeś członkiem równie legendarnej grupy Tonam i Synowie...

 

BK: Ale mam farta, nie? Drugiego takiego nie ma! [śmiech]

 

EK: Oj, nie ma! Powiedz, jak porównujesz te dwa etapy w swoim życiu? Czym się różni praca w obu tych zespołach?

 

BK: W Dwudziestkach jestem zdecydowanie dłużej, bo już czternasty rok. W Tonamach byłem dziewięć, może osiem, jakoś tak. Co do porównania... [długa chwila zastanowienia] Praca poniekąd taka sama, na scenie podobnie, tylko ludzie inni. Lata robią swoje, ja jestem dojrzalszy, PRZYJACIELE, z którymi teraz pracuję, też mają parę lat na karku i mam wrażenie, że dobrze się rozumiemy oraz nawzajem uzupełniamy. Jest to przede wszystkim bardziej świadome, wtedy to była tylko i wyłącznie zabawa, lata szkoły średniej, początki studiów, człowiek jeszcze nie wiedział, co będzie w życiu robił.

 

EK: Nie żal Ci tamtego czasu? Nie tęsknisz za Tonamami?

 

BK: Nie. To zamknięty etap. Czasami, jak mi się gdzieś zdarzy z Nimi spotkać, bardzo chętnie Ich słucham i tyle.

 

EK: A co czujesz, jak Ich teraz słuchasz?

 

BK: Jak śpiewają stare kawałki, to mi się podoba. Jak śpiewają nowe, to nie do końca. Tym bardziej, że tych nowych żeglarskich nie mają wiele, albo i wcale.

 

EK: Czyli ten Ich zwrot w stronę popu raczej Ci nie leży?

 

BK: Jest to fajne, doskonale wykonane, ale jakby nie tutaj... Tutaj to nie pasuje. W tej chwili Tonamy, wykonując na szantowych scenach to, co Im sprawia największą frajdę, czyli właśnie te kawałki popowe, tracą swoją wiarygodność. To już nie to. Ten powrót (choć bardzo fajnie, że się wydarzył) byłby lepszy, gdyby poświęcili się bardziej temu rynkowi, gdyby tworzyli coś nowego dla tej szantowej publiczności. Bo bazowanie na tym, co się stworzyło ileś lat temu, jest trochę bez sensu i kiedyś się musi skończyć.

 

EK: A gdybyś teraz miał dołączyć do zespołu Tonam i Synowie... Powiedzmy, czysto hipotetycznie, że nigdzie akurat nie grasz i dostajesz od Nich propozycję, przyjąłbyś ją?

 

BK: Nie wiem, czy bym się odnalazł... Naprawdę nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie. Trudno mi się odciąć, ileś tam lat śpiewałem w tym zespole, pamiętam go jednak z innych czasów (moich czasów), a teraźniejsze czasy z Ich twórczością sceniczną, nie do końca mi się podobają. Właściwie są mi obce.

 

EK: Jak reagujesz na stwierdzenia typu: "Szanty to taka muzyka do wyrzygania" (cytat z byłej wokalistki zespołu O.N.A.), albo podobnie kontrowersyjne teksty, np. niedawny wywiad z Maleńczukiem?

 

BK: Wiesz co... To są ludzie, którzy chcą się wyróżniać, czasami w lepszy, czasami w gorszy sposób.

 

EK: Czyli według Ciebie nie warto się w ogóle zatrzymywać nad takimi stwierdzeniami?

 

BK: Dokładnie tak. Szanty same się obronią. Wiele nurtów muzycznych padło, a szanty są, żyją, ewoluują. Mimo, że nie są "medialne", bo telewizja się nimi zbytnio nie interesuje. Ale może to i lepiej.

 

EK: Nie uważasz, że wypłynięcie na szersze medialne wody byłoby korzystne dla naszego szantowego światka?

 

BK: Wręcz przeciwnie. Potrafimy sami się promować, potrafimy sami organizować imprezy (jak chociażby Euroszanty, na których teraz jesteśmy), a ludzie, którzy na nie przychodzą, czują się w swoim towarzystwie jak w rodzinie. Tak powinno być i to będzie trwało. A odnosząc się do wspomnianych opinii, które sugerują, że szanty to "pijacka" muzyka... Na tych naszych festiwalach, jak na większości imprez masowych, pojawia się piwo, ale pije się je w takich ilościach, żeby było wesoło, nie zdarzają się żadne burdy, choć czasami takie imprezy gromadzą tysiące ludzi, można się tu czuć bezpiecznie. Ludzie przychodzą ze swoimi dziećmi, małymi, większymi, te dzieci potem śpiewają kawałki, które usłyszały, a w końcu mówią: "Tato, ja już umiem śpiewać o żeglowaniu, to może byś mnie wziął na łódkę?" I same zaczynają żeglować. A pod żaglami, czy to na morzu, czy jeziorku, a nawet w kajaku, człowiek uczy się odpowiedzialności, hartuje i duszę, i ciało. Kto żegluje, na pewno jest dobrym człowiekiem. Jeżeli można przebyć drogę od muzyki do żeglowania i do tego starać się czynić tak, żeby świat był lepszy, to tak trzeba.

 

EK: Czy w taki właśnie sposób zarażasz swojego syna żeglowaniem i śpiewaniem?

 

BK: Zawsze byłem ten tatuś, który jest na scenie. Ledwo mój Kuba zaczął chodzić, zaczął się również na tej scenie pojawiać. To w ogóle było chyba pierwsze dziecko, które pojawiło się na scenie z tatusiem. Z czasem zaczął sobie podśpiewywać i jak wyjeżdżałem na koncerty, wchodził w moje buty, brał

końcówkę słuchawek (jacka) do ręki, stawał przed telewizorem czy przed lustrem, włączał nasze płyty i śpiewał... "Jak tatuś!" W tych moich, za dużych butach! [śmiech] Miał wtedy jakieś trzy lata. Teraz ma lat trzynaście, a efekt tego zarażenia jest taki, że Jego głos pojawił się na płycie "Acappella" w "Opowieści przy kielichu", gdzie wykonuje tzw. beatbox. Kiedy to ćwiczył, dzień i noc niemalże, to myślałem, że Go z domu wyrzucę! Nawet przy obiedzie, sięgając łyżką po zupę, zaczynał już ustami wydawać jakieś dźwięki, przypominające perkusję i gitarę basową jednocześnie, no cuda jakieś tworzył, co strasznie mnie irytowało, no bo ileż można słuchać tego w domu! Ale to przyniosło efekty, robi to w tej chwili bardzo fajnie, nie powiem, że tak samo jak basmen aktualnego składu Tonamów, czy raczej Avocado, ale muszę przyznać, że mnie samego ten trzynastoletni chłopak zachwyca!

 

EK: A do gitary Go nie ciągnie?

 

BK: Kiedyś zaczynał się uczyć, coś tam sobie pogrywał, ale bardzo narwany jest, ma za mało cierpliwości do instrumentu. Ale podstawy są, zna akordy, potrafi sobie coś wybrzdąkać. Myślę, że jak przyjdzie czas, może jak będzie miał tak z szesnaście lat i zauważy, że muzyka, a zwłaszcza umiejętność gry, "otwiera wiele drzwi" i pomaga bardzo, chociażby tylko w tym, żeby znaleźć ciekawych ludzi, przyjaciół...

 

EK: ... poderwać dziewczynę...
 

BK: [uśmiech] No, o tym akurat nie chciałem mówić, ale... tak, między innymi. Chociaż z tym sobie radzi i bez gitary. W każdym razie jest muzykalny, ma poczucie rytmu, a jak to kiedyś będzie u Niego z muzyką, to się jeszcze okaże. Ja nie zamierzam w żaden sposób naciskać. Natomiast co do żeglowania, parokrotnie brałem Go na łódkę, kiedyś częściej, w tej chwili już niestety nie, bo na co dzień jest życie zawodowe i rodzinne, a jak przychodzą weekendy, to ja jestem na koncertach, więc kiedy mam zabierać Rodzinę na żagle, co?

 

EK: Wychodzi na to, że albo się śpiewa, albo żegluje?

 

BK: Dokładnie tak. Dlatego w tej chwili sam mam ogromną tęsknotę za morzem, za żeglowaniem, bo aktualnie głównie tylko śpiewam.

 

EK: A kiedy ostatni raz byłeś na żaglach?

 

BK: [długa chwila zastanowienia] W zeszłym roku. Chociaż parogodzinny wypad trudno tak naprawdę nazwać żeglowaniem. Jeżeli chodzi o rejs... O Boże! To ze dwanaście lat temu na Mazurach. A na takim dłuższym, pełnomorskim to ze dwadzieścia lat w zasadzie nie byłem... Jednak wracając jeszcze do tego zarażenia Kuby żeglarstwem, to efekt jest taki, że w zeszłym roku był na obozie żeglarskim, sam chciał, w tym roku też był, szkolił się, także może w przyszłym roku zrobi patent.

 

EK: A tatuś jaki ma patent?

 

BK: Tatuś jest sternikiem jachtowym. Jeszcze zdążyłem zrobić za tych czasów, kiedy żeglowałem naprawdę. A co do pasji Kuby, to oprócz śpiewania i żeglowania, są jeszcze rowery, i to rowery nie do jeżdżenia, tylko do skakania, wszelkie ewolucje na krawężnikach, na ławkach, fikołki itp. Także zainteresowań ma mnóstwo, od muzyki przez rowery do żeglarstwa, a kto wie, co Mu jeszcze wpadnie do głowy. W każdym razie pomysłów Mu nie brak. Wymyślił na przykład, żebym chodził w kaszkieciku...

 

EK: No właśnie miałam Cię spytać o ten niesamowicie twarzowy element garderoby scenicznej...

 

BK: To sprawka mojego Kuby. Byliśmy kiedyś na zakupach i w pewnej chwili przybiegł do mnie z tym kaszkietem, założył mi go na głowę i powiedział: "Tata, masz to nosić!" Spojrzałem w lustro i stwierdziłem, że bardzo fajnie wyglądam. Co prawda, jak byłem jeszcze bajtlem, moja

Mama powiedziała: "Tobie to można nawet garnek założyć na głowę i będziesz fajnie wyglądał!" [śmiech]

 

EK: Twoje wielbicielki, Bodziu, na pewno by się z tą opinią zgodziły. A jest ich niemało, sama zresztą do nich należę...

 

BK: Cóż... [uśmiech] Cieszę się, jeżeli takowe są, aczkolwiek ja już znalazłem miłość swojego życia i tak już pewnie zostanie. Ale oczywiście pozdrawiam... wszystkie Wielbicielki pozdrawiam. A wracając do kaszkiecika, stwierdziłem później, że skoro mi tak pasuje, to wezmę go na koncert. Początkowo wzbudził śmiech moich kolegów, potem zauważyli, że się nie zrażam i dalej go noszę, co więcej, wychodzę w nim na scenę...

 

EK: ... i robisz furorę...

 

BK: Nie wiem. Może tak, może nie. W każdym razie któregoś dnia Sęp przyszedł do mnie i stwierdził, że muszę Mu taki znaleźć. Ja, niestety, nie znalazłem, natomiast Wojtek wykazał się wielką determinacją w szukaniu, co uwieńczył sukcesem - sam kupił sobie podobny. No i teraz jest nas na scenie dwóch w kaszkiecikach, z tym że On nosi odwrócony, żeby nie było tak samo.

 

EK: Czy to znaczy, że docelowo każdy będzie miał kaszkiecik? Takie nowe emploi zespołu?

 

BK: Nie wiem, czy tak będzie docelowo, ale myślę, że ci wszyscy, którym nieobojętny jest wizerunek sceniczny, powinni coś ze sobą zrobić, na przykład nałożyć coś na głowę, no bo ileż można chodzić bez włosów i się przeziębiać, jak Yasieq... [śmiech] A tak poważnie mówiąc, wszyscy to chyba nie, bo znów wyglądalibyśmy jak z jakiejś kolonii czy sierocińca, a tak jest nas dwóch, jeden "do przodu", drugi "do tyłu" - i wystarczy.

 

EK: O czym marzy Bogdan Kuśka, tak prywatnie?

 

BK: [długa chwila zastanowienia] Za trzy lata nastąpi u mnie tzw. "panic gate", czyli zakręt hormonalny, który pojawia się w momencie przekroczenia czterdziestki, jak to twierdzi i mówi Qńa (a że przeżył, to wie, co mówi) [śmiech]. Wtedy to, a jak się uda, to nawet i wcześniej, marzy mi się popłynąć w rejs, gdziekolwiek, tylko po to, żeby nie widzieć lądu, żeby wokół, gdzie nie spojrzeć, była tylko woda, a nade mną jakaś "fruwająca szmatka"... (niewtajemniczonym w terminologię żeglarstwa infantylno-teoretycznego tłumaczę - żagiel). I najlepiej, żeby to była jakaś nie za duża łódka, żebym jeszcze mógł poczuć potęgę morza. Nie interesują mnie rejsy wycieczkowe dużymi żaglowcami (chociaż nie zarzekam się, że na taki też kiedyś nie popłynę), chciałbym po prostu jeszcze raz przeżyć przygodę i walkę z żywiołem, żeby móc na nowo go docenić.

 

EK: A jakie są marzenia scenicznego Bodzia?

 

BK: Chciałbym dożyć takiej chwili, gdy na scenę będziemy wjeżdżać na wózkach inwalidzkich - gdy... żartując oczywiście, Wojtek Dudziński będzie miał w butli tlen, Janusz Olszówka podłączoną kroplówkę, Andrzej Marciniec będzie umiał już tylko włączyć drżącą ręką playback, Andrzej Grzela totalnie straci dykcję i urok osobisty, a ja pewnie nie będę pamiętał połowy tekstów, ale nadal będziemy zespołem i będziemy śpiewać.

 

 

 

Pytała: Ela KOŁODZIEJCZYK

 

Fotografie:

1, 5, 6, 16, 22 - foto: Paweł MAZUR (www.stronamiasta.com)

7, 8, 19, 21,  25, 27, 29 - foto: Tomasz GOLIŃSKI (http://tomaszg.pl/foto/ )

12, 13 - foto: Barbara "Mrufa" CIECHANOWSKA

2, 3, 10, 11, 15, 18, 20, 23, 24, 26, 28 - foto: RO20'S (www.ryczace20.pl

4, 9, 14, 17 - foto: Autor nieznany (z archiwum B. Kuśka)


 

 

Informację wprowadził(a): Ela "Kwiatuch" Kołodziejczyk - godz. 21:31, 19 listopad 2008, wyświetlono: 10380 razy

Paweł 'Synchro' Jędrzejko

wysłano: 0:25,20 listopad 2008

Elu! To jeden z najciekawszych, najmilszych i najładniej poprowadzonych wywiadów, jakie czytałem! I w życiu nie spodziewałbym się, że komukolwiek uda się tak wiele tego cudownego, ciepłego Bogusia pokazać!!!! Gratulacje! Paweł
Odpowiedz na ten komentarz
Dziadek Władek

wysłano: 9:22,20 listopad 2008

Paweł 'Synchro' Jędrzejko napisał: nie spodziewałbym się, że komukolwiek uda się tak wiele tego cudownego, ciepłego Bogusia pokazać!!!! Tak - to prawda - wspaniałe... Ciepły, napisałeś, Pawełku... Dlatego też jedną z piosenek często nucę - to "Strażnik snów"... Różowy kocyk... Taki symbol dla mnie. Takie ciepło - i ten azyl, o którym Bogdan wspomina. Każdy takiego potrzebuje, a dla mnie właśnie ta piosenka jest takim azylem. Na jej podstawie zbudowałem sobie nawet Mały Domek.... Taki mój, własny. Z okiennicami otwieranymi na zewnątrz, w nich serduszka... Ogródkiem z malwami, zwykłym piecem, w którym można rozpalić ogień; bez telewizora i światła - ale za to z Różowym Kocykiem, którym można otulić. Pilnować, aby nie spadł... Z poduszką, pod którą można podłożyć piękny, kolorowy sen.. Będąc tam czasem udaję tego Strażnika Snów. Dziecinada, prawda? Może nie tak do końca - to właśnie ten azyl. Jak jest mi źle... "Wieczorem ziemi ktoś słońce skradł, nad miastem rozlał spokój. Pod twą poduszka przygoda trwa, nie bój się - jestem tu. Za oknem skacze wesoło deszcz, wiatr cicho drzwi otworzył. Różowym kocem otulam cię, marzeń sto; twoje sny. Jestem tu, strażnik twoich snów, jestem tu - strażnik twych snów..." Może jeszcze jeden fragment: "Tak blisko jesteś a jestem sam, nadzieją bładząc w nocy. Scenariusz jutra układam ci, wiem że czas zmieni go. Przysięgam sobie dla ciebie być, twe włosy pieszcząc czule. Dla ciebie tworzyć radosne dni, gonić smak pięknych chwil. Jestem tu, strażnik twoich snów, jestem tu, strażnik twych snów.." Piękna przysiega. Cudowna. Myślę, że Bogdan jej dotrzyma. Piszę te słowa z pamięci (tak gleboko utkwiły mi w głowie), więc być może z błędami... Chciałbym tą piosenke jeszcze kiedyś usłyszeć ze sceny - może uda mi się namówić na jej wykonanie Bogdana i jego kolegów.. Dziś wieczorem posłucham jej.... Mówi Bogdan: "Faktycznie, trochę się tych płyt napodpisywałem. Teraz każdy biega po autografy. Gdzieś ostatnio słyszałem, że niedługo w cenie będą już tylko płyty bez autografów... Prawdziwe rodzynki! [śmiech]" Uśmiechnąłem się i ja, czytając:-) Na zdjęciu ilustrujacym te słowa zobaczyłem - siebie. Były to szanty - "Festiwal Ekologiczny" - w Pszczynie. Dawno temu. Festiwal prowadził Qunia. Wygrałem wtedy książkę - piękny album. Poprosiłem o autografy - jakoś tak mnie "podkusiło". Nie jestem "łowcą autografów" czy dedykacji - nie mam ich zbyt wiele. Czy dobrze zrobiłem? Nie wiem, ale to ładna pamiątka, choć jak mówi Bogdan, nie będzie to "rodzynek"... Choć przecież nie jest to płyta. Nie przypuszczałem, ze kiedykolwiek ta właśnie fotka wpadnie mi w ręce:-) Swoją drogą ciekaw jestem, czy podpisywanie płyt jest dla zespołów miłym - czy też nużącym zajęciem... Co myśli muzyk, podpisując płytkę? Masz - i "odczep się" - czy też robi to z prawdziwym uśmiechem.... Myślę, że uśmiech Bogdana w Pszczynie, podpisujacego "wygraną" - był szczery.... A tymczasem - poszukam "Strażnika Snów" i jego Różowego Kocyka....
Odpowiedz na ten komentarz
KAMiL

wysłano: 14:31,20 listopad 2008

pięknieś to Waćpanno uczyniłaś... ;)
Odpowiedz na ten komentarz
bodo

wysłano: 21:49,20 listopad 2008

Znalazłem się na dłuższą chwilę w krainie łagodności. Wyobrażacie sobie Bogdana w jakiejś "typowej"- szantymaniakowej dyskusji ? Wielki szacunek dla Bodka i Dwudziestek. I śliczny komentarz Dziadka Władka. Ja nie potrafię tak pisać. Pozdrawiam serdecznie z Białegostoku.
Odpowiedz na ten komentarz
anna g-s

wysłano: 20:14,23 listopad 2008

wwiad rzeka pięknie się 1/5 Ryczących zaprezentowała, poproszę o pozostałe 4 wywiady i będzie komplet ...
Odpowiedz na ten komentarz
Copyright © 2004-2010 SZANTYMANIAK.PL. Wszelkie prawa zastrzeżone. All rights reserved.
Technologia: strony internetowe INVINI