Szantymaniak poleca:

Jesteś tutaj

Artykuły

Retrospekcja Leszka Jankiewicza

Różności

 

Około 250 koncertów w ciągu 10 lat. Każdy z tych koncertów, mniej lub bardziej pamiętany, był przeżyciem jednorazowym. Ale jeśli ktoś myśli, że wspólne muzykowanie na scenie to sielanka, bardzo się myli. Wierzcie mi: śpiewanie na scenie przed kilkutysięczną

...

 

Około 250 koncertów w ciągu 10 lat. Każdy z tych koncertów, mniej lub bardziej pamiętany, był przeżyciem jednorazowym. Ale jeśli ktoś myśli, że wspólne muzykowanie na scenie to sielanka, bardzo się myli. Wierzcie mi: śpiewanie na scenie przed kilkutysięczną publicznością to naprawdę nie to samo, co radosne podśpiewywanie przed lustrem. Każdy koncert to duży wysiłek fizyczny, ale nie tylko. Podczas długich tras koncertowych bardzo daje się też we znaki zmęczenie psychiczne związane z ciągłym przebywaniem ze sobą przez kilka dni. Właśnie dlatego po wyczerpującym sezonie przez kilka tygodni nie odzywamy się do siebie. Po tym okresie rekonwalescencji wspólna pasja ponownie każe nam zebrać się razem na próby i z utęsknieniem czekamy na kolejny koncert.  

Yank Shippers - Skąd taka nazwa ?

Kiedy już przychodzi taka chwila, że trzeba się jakoś nazwać , członkowie zespołu patrzą na siebie nawzajem i liczą, że ktoś wpadnie na pomysł genialny. Niestety taki pomysł prawie nigdy się nie pojawia i zachodzi potrzeba przyjąć pewien kompromis lub też dyktatorską decyzję "przewodnika" grupy. Właśnie takim samozwańczym przewodnikiem dane mi było być i musiałem podjąć z odwagą to pierwsze wyzwanie, jakim było wymyślenie nazwy. Chcąc, aby nazwa odzwierciedlała mój wkład w tworzenie grupy i była, choć trochę "szantowa", postanowiłem użyć mojego nazwiska, a raczej jego części w nazwie grupy. Drugi człon nazwy wpadł mi do głowy zupełnie przypadkiem, może na kanwie skojarzeń z tytułami filmów (Critters) lub też nazwami zespołów muzycznych (Beattles, Shadows). I tak powstała nazwa Yank Shippers.

Pomysł założenia zespołu szantowego dojrzewał w mojej głowie od ok.1993 roku. Bakcylem szant zaraził mnie brat Artur, który jako harcerz, dość często słuchał audycji "Latający Holender" w polskim Radio i podśpiewywał sobie szantowe kawałki 4 Ref lub Starych Dzwonów. Były to czasy intensywnych wyjazdów do Polańczyka nad Solinę, gdzie na przystani ZJAWA imaliśmy się różnych zajęć (kopania dołów na śmieci, naprawiania prysznica, prac przy renowacji łódek...), byle tylko szef przystani  za darmo pozwolił nam przenocować na polu namiotowym i popływać na jakiejś "podłej" Omedze lub dystyngowanym "El Bimbo". Właśnie podczas ogniskowych porykiwań do białego rana rozwijaliśmy w sobie uparcie i na pograniczu dobrego smaku swój artystyczny talent.

 Z rozrzewnieniem wspominam wakacyjne ogniska podczas studenckich eskapad, jak i wyjazdy do Krakowa na Shanties. Z zazdrością obserwowałem wtedy gwiazdy.

 

           

Po dwóch latach ogniskowych prób i obserwacji koncertów od strony widowni, wreszcie zebrałem w sobie na tyle odwagi, by poddać scenicznej weryfikacji skromne umiejętności naszej grupy. Swój pierwszy "koncert" zagraliśmy w zimowy wieczór w roku 1995 w pubie "Basia" w Sanoku. Kameralna atmosfera, śpiewnik rozłożony na stole, duża trema, no cóż: trudne były początki. Wystąpiliśmy w dość licznym składzie wychodząc z założenia, że  odpowiedzialność jednostkowa za poziom sceniczny maleje wraz ze wzrostem liczby wykonawców. Nasze instrumentarium potwierdzało "ogniskowe" korzenie. Gitara akustyczna i tzw. przeszkadzajki - to były wtedy główne nasze atuty. Graliśmy zaledwie 2-3 własne utwory, ale repertuar "standardów" żeglarskich mieliśmy nad wyraz bogaty. Mocną stroną naszej grupy była wytrzymałość koncertowa. Dzięki ciągłym treningom przy ogniskach, potrafiliśmy zagrać non stop nawet 5 godzin.

Nie myśleliśmy wtedy, rzecz jasna, o żadnych artystycznych trofeach. Raczej o tym, ileż to dziewcząt zgromadzimy przy kolejnym ognisku dzięki naszej muzyce i czy któraś z białogłowych odwzajemni nasze tęskne spojrzenia. Po pierwszym koncercie podszedł do mnie Bartek "Bongos" Konopka i stwierdził, że on też tu będzie grał. Został do dzisiaj i szybko stał się podporą zespołu za przyczyną swego charyzmatycznego charakterku.

 

Po pierwszych próbach występów, zdecydowałem się zgłosić naszą grupę ogniskową do konkursu podczas Festiwalu w Polańczyku. Do wygrania była beczka piwa, więc nietrudno było chłopaków przekonać, że oto scena szantowa oczekuje na świeże talenty i czas już ryknąć przez mikrofony. Wygraliśmy ten festiwal i beczkę piwa, a jako gwiazda wystąpił wtedy zespół Szantymen z Lublina. Z tą beczką był potem niemały problem. Wprawdzie na konsumpcję takiej ilości złotego napoju byliśmy przygotowani, ale zdecydowanie nie byliśmy przygotowani na otwieranie beczek typu KEG. Niestety organizator festiwalu nie zapewniał odpowiedniego sprzętu do otwierania takich beczek, a na dodatek nakazał nam oddać pustą beczkę nazajutrz rano. Ileż nakombinowaliśmy się, żeby w końcu koło północy ulać z metalowego pojemnika pierwszą kroplę złocistego napoju.

Jako, że lubiliśmy (wtedy) sporty ekstremalne, byliśmy zdesperowani kontynuować w bólach tworzące się dzieło i wygrywać kolejne beczki piwa. Nie wiedzieliśmy wprawdzie dokładnie co oznaczają słowa "zaistnieć na scenach ogólnopolskich", ale wiedzieliśmy, że im bardziej będziemy sławni, tym więcej białogłowych będziemy mogli spotkać na swej drodze (ot, taka teoria Freuda w zastosowaniu do artystycznej inicjacji). W lecie 1996 w świeżo wykrystalizowanym składzie (od tego czasu grają do dziś Bongos, Maciek i Krystian)

zagraliśmy koncert podczas festiwalu folkowego "Tańczą Góry, Tańczą Doły" na scenie sanockiego skansenu. Gdy tylko zaczęliśmy grać, na głowy publiczności zaczął padać rzęsisty deszcz. Aby nie dopuścić do rozejścia się słuchaczy, zaprosiliśmy ich na scenę i kontynuowaliśmy występ ku ogólnej uciesze gawiedzi. Kilkadziesiąt osób szalało razem z nami na olbrzymiej, krytej scenie.

Pierwsze występy sceniczne, zetknięcie z wielką sceną, były dla nas swoistym szokiem. To niezapomniane uczucie: słuchacze (chwilowo) nie mają innego wyjścia, jak cię słuchać. Czujesz tremę, ale z drugiej strony ekscytuje cię pozycja dyktatora. Ty decydujesz, co teraz usłyszą. Ale strzeż się, jeśli zawiedziesz ich oczekiwania. Tłum potrafi być bardzo okrutny.

Nadszedł maj 1997 i nasz sukces w Tarnowie na Festiwalu Bezan. Otrzymaliśmy tam pierwszą nagrodę w kategorii współczesnej interpretacji szanty klasycznej i uświetniliśmy sukces kolacją w Restauracji Greckiej.

Po sukcesie w Tarnowie zaproszono nas na pierwszy "komercyjny" koncert do Leżajska. Była wiosenna niedziela, mżył deszczyk. Podjechaliśmy pod wskazane przez organizatora miejsce, gdzie miała stać scena. Jakież było nasze zdziwienie, gdy zamiast sceny zobaczyliśmy niewielką przyczepę rolniczą, a na niej ustawione zestawy nagłaśniające. Cóż było robić? Wgramoliliśmy się na tę "scenę" bez protestów. Jako że w umowie nie zawarliśmy nic na temat warunków scenicznych przy scenie nie było toalet, więc Bartek, aby załatwić pilną potrzebę pobiegł do pobliskiego bloku i zapukał do pierwszych drzwi. Wytłumaczył właścicielom mieszkania, że oto gra tu niedaleko koncert i potrzebuje skorzystać z toalety. Jego tupet tym razem nie został ukarany i z pustym pęcherzem wrócił pod scenę. Podczas tego koncertu (trochę z wrażenia, a trochę z powodu wilgoci) urwałem rekordową ilość strun w mojej gitarze (7 sztuk).

 

 Graliśmy w tym czasie w pomarańczowych koszulkach zafundowanych nam przez sponsora z nadrukiem na plecach "zestawy do utrzymywania czystości". Treść tego nadruku przez kilka lat wzbudzała ciągłe zainteresowanie publiczności. Musieliśmy nieustannie tłumaczyć, że nasz sponsor produkuje i sprzedaje zestawy do utrzymywania czystości, a napis nie ma nic wspólnego z naszymi upodobaniami.

W sierpniu 1997 roku, postanowiliśmy rozpocząć promowanie stylu "Shanty" w naszym mieście i zorganizować pierwszy w Sanoku minifestiwal szantowy. Podczas pierwszej Szantynocki zagrały oprócz nas: Perskie Odloty, Orkiestra Dni Naszych i duet Szurawski/Muzaj.

Z tym festiwalem łączy się pewna anegdota: nasz kolega - Bartek Zmarz został wydelegowany przez zespół, aby przywieźć z Rzeszowa do Sanoka Panów Marka Szurawskiego i Ryszarda Muzaja. Podczas podróży lało okrutnie, a Bartek opowiadał potem jak to drżał za kierownicą pojazdu o bezpieczeństwo cennych pasażerów. Powodem tych obaw był jego słaby wzrok, który odmawiał mu posłuszeństwa w warunkach słabej widoczności. Był on wtedy zmuszony korzystać bardziej ze zdolności telepatycznych niż z oczu. Marek Szurawski prawdopodobnie do dzisiaj pamięta tę podróż z Rzeszowa do Sanoka, która zapewne pozostawiła trwały ślad w jego psychice.

W tym Czasi dołączył do nas Krystian Sidor, który obwijając palce róznymi gumopodobnymi wynalazkami wspierał nas dzielnie na basie.

 

W październiku 1997 przyszedł czas na jeden z największych konkursowych sukcesów zespołu. W doborowej stawce zespołów zdobyliśmy Grand Prix na festiwalu Rafa w Radomiu i nagrodę w postaci gitary.

 

Na warsztaty szantowe do Krakowa w lutym 1998 pojechaliśmy, aby doskonalić swoje sceniczne umiejętności pod czujnym okiem, a raczej oczami Mirka Kowalewskiego i Zbyszka Murawskiego (Zejman i Garkumpel). A po warsztatach po raz pierwszy zagraliśmy na Festiwalu Shanties. Niepowtarzalna atmosfera tego festiwalu zapisała się na trwałe w naszej pamięci. Po Festiwalu Fundacja Hals zaproponowała nam nagranie autorskiej płyty na kasecie. Zabraliśmy się do roboty i wydaliśmy kasetę nakładem Halsu w lecie 1998. Nazwaliśmy ją "Yank Shippers".

Maj 1999 będziemy pamiętać z powodu koncertów w Wiśle. Dwa dni spędzone w mieście Małysza, dyskoteka w hotelowym lokalu, wszystko pełne zapachu Beskidu. Z pobytu w Wiśle będziemy na długo zapamiętać pewien nocny incydent:

Otóż w pościgu za złodziejami jeden z funkcjonariuszy policji trafił do pomieszczeń hotelowych toalet, gdzie akurat nasz Maciek Gagatko miał zamiar w cichości załatwić swoją potrzebę. Policjant, zorientowawszy się, że w toalecie ktoś jest, bez ogródek wezwał naszego kolegę do natychmiastowego otwarcia przybytku i wyjścia z rękami w górze. Jakież było przerażenie naszego kumpla, gdy po otwarciu drzwi zobaczył wymierzoną w swoją głowę lufę pistoletu!!?? Policjant wezwał Maćka do natychmiastowego wylegitymowania się, na co nasz "Niedźwiedź" z zimną krwią godną Jamesa Bonda odparł, że on do kibla nie nosi dowodu osobistego. Po dokonaniu szczegółowych oględzin toalety, zdezorientowany policjant zrezygnował z formalności. Wiele razy Maciek opowiadał nam to zdarzenie i za każdym razem czuliśmy się jak w kinie na kryminalnym filmie.

Jesienią 1999 roku Bartek zakupił mandolinę i zaczął się uczyć na niej grać. Wspieraliśmy go w tym bolesnym dziele, choć nie zawsze byliśmy pewni, czy zakończy się ono pomyślnie. Fakt faktem, dzięki mandolinie zespół zyskał na brzmieniu, uatrakcyjnił swoje koncerty a mandolina stała się niedługo najbardziej roztańczonym instrumentem w grupie (Bartek najczęściej tańczy jak na niej gra). Już wtedy, pamiętając cenne uwagi instruktorów z warsztatów, wypracowaliśmy własny styl wykonawczy oparty na ruchu scenicznym i dobrym kontakcie z publicznością. Staraliśmy się też tworzyć jak najwięcej własnych utworów, bo byliśmy przekonani, że tylko to da nam szansę na stałe zaistnieć na scenie szantowej. Nie myliliśmy się. Właśnie dzięki autorskiemu repertuarowi mamy dzisiaj rzeszę fanów, którzy razem z nami śpiewają nasze piosenki podczas koncertów.        

 

Rok 2000 był bardzo ważny w naszej historii. Na festiwalu Shanties w lutym zdobyliśmy Nagrodę dla Najbardziej Żywiołowego Wykonawcy - 11 szampanów.

Koncert na Shanties 2000 z jeszcze jednego powodu będzie dla nas bardzo pamiętny: w połowie 0,5 godzinnego koncertu nagle na scenę wszedł prowadzący koncert Grzegorz Guru Tyszkiewicz (członek zespołu Smuglers) i oznajmił, że prosi wszystkich o wyjście z sali z przyczyn technicznych. Ok.4 tys. zszokowanych słuchaczy opuściło salę Korony a my z nimi. Po powrocie na scenę okazało się, że organizatorzy odebrali telefon o podłożeniu bomby na terenie Korony i nie chcąc ryzykować czyjegoś życia, musieli sprawdzić salę. Zawsze będziemy się chlubić tym, że prawie natychmiast po wznowieniu naszego koncertu atmosfera była znowu tak gorąca jak przed jego przerwaniem. Publika szalała ku naszemu zadowoleniu. Można powiedzieć, że to był nasz prawdziwie "bombowy" koncert.

Do organizacji festiwalu Wyspa w Polańczyku przymierzaliśmy się dość długo. Przez kilka miesięcy namawiałem Jakuba Osikę (Dyrektora Radia Bieszczady), aby zdecydował się na tę imprezę. Wreszcie się udało! Ja zająłem się zapraszaniem zespołów, on zbieraniem funduszy, umowami sponsorskimi, sceną i nagłośnieniem. Impreza odbyła się na wyspie Energetyka w Polańczyku i odniosła ogromny sukces. Piękne plenery przyciągnęły telewizję oraz rzeszę publiczności (ok.20 tys. w ciągu 3 dni). Jedynym i istotnym problemem był transport na wyspę promem, który mógł przewieźć jedno

razowo tylko ok.30 osób i 3 samochody. Kolejki były kilometrowe. Impreza Radia Bieszczady odbywa się od tej pory co roku, a ostatnio została przeniesiona na Cypel w Polańczyku.

Interesującym doświadczeniem był dla nas krótki występ dla telewizyjnego programu "A to Polska właśnie" autorstwa Macieja Orłosia, który odbył się w Sali SDK (w Sanoku). Był to bardzo dziwny koncert. Organizatorzy ograniczyli nasz występ do 2 minut, podczas których musieliśmy zmieścić jedną piosenkę. Zagraliśmy na żywo "Tam na Horn", a zdjęcie z Maciejem Orłosiem stanowi do dziś jedno z najciekawszych w naszej kolekcji. Jakież było moje zdziwienie, gdy pewnego dnia zadzwonili z gratulacjami moi krewni mieszkający w Grecji, którzy obejrzeli program "A to Polska właśnie" i nasz występ w tym programie. Wtedy naprawdę poczułem, jaką siłę promocyjną mają masmedia.

Dramatycznym przeżyciem dla nas był koncert na wiosnę 2001 roku w Radymnie. Był to jeden z tych koncertów, kiedy to praca muzyka na scenie łączyła się z zagrożeniem dla naszego zdrowia. Od początku było dla nas podejrzane, że nasz koncert zaczynał się zbyt wcześnie (ok. godz. 18.30), kiedy to jeszcze słońce rzucało gorące promienie na plażę umieszczoną blisko niewielkiego jeziorka. Zlekceważyliśmy fakt, że organizatorzy "poganiali" imprezę do przodu chcąc, aby się jak najwcześniej skończyła. Dopiero po rozpoczęciu

koncertu, przekonaliśmy się, jakie były przyczyny takiego zachowania. Około godziny 19 na scenę i jej okolice dosłownie wtargnęły stada zgłodniałych komarów. Siadające na naszym ciele owady doprowadzały nas do szału (nie mogliśmy się przecież cały czas odganiać, bo trzeba było grać) i przypominały sceny z filmu "Rój". W tym momencie chciałbym wspomnieć o Ryszardzie Mękarskim, który przez kilka lat wspomagał nas swoim doświadczeniem i stanowił trzon zespołu.

Nadszedł sierpień 2002 i wyjazd do miejscowości Nowy Zyzdrój na koncert w hotelu podczas imprezy integracyjnej firm komputerowych. Nigdy nie byliśmy w tym miejscu i nie zdawaliśmy sobie sprawy, ile niespodzianek nas tam czeka. Nowy Zyzdrój to miejscowość na Mazurach. Byliśmy po prostu zaszokowani, gdy zapytany o drogę "tubylec" skazał nam piaszczystą drogę przez las. Jechaliśmy ok. pół godziny po wybojach, po których nawet na rowerze bałbym się jechać, bez żadnej pewności, że "tubylec" sobie z nas nie zażartował i nie wpuścił nas w las. Dotarliśmy na miejsce wstrząśnięci egzotyką i urokiem hotelu nad jeziorem. Później się dowiedzieliśmy, że przyjeżdżają tam prawie wyłącznie Niemcy chcący w spokoju odpocząć z dala od jazgotu dróg. Graliśmy tam w ramach integracyjnej imprezy firmowej. Jakież było nasze zdumienie, gdy po odegraniu połowy koncertu, towarzystwo (wyraźnie zmęczone całodziennymi zajęciami) zjadło kolację przy naszej muzyce i rozeszło się po pokojach. No cóż, kto powiedział, że ma być aplauz?

Może kiedyś zdarzyło wam się uczucie, że jesteście z innej bajki i nie pasujecie do otaczającej w

as rzeczywistości? Nam zdarzyło się to wielokrotnie, bo też w różnych okolicznościach przyszło nam grać. Jedną z tych "okoliczności" był koncert w Hotelu Gołębiewski w Mikołajkach. Stadnina koni, baseny, przystań z kilkoma jachtami i kilka innych dość przydatnych podmiotów rozrywkowych. Już po chwili rozpoczęliśmy analizę sytuacji w celu zidentyfikowania szans i możliwości na darmową rozrywkę. Na ziemię sprowadził nas organizator imprezy, który ni stąd ni zowąd zapytał, gdzie mamy sprzęt nagłaśniający. Okazało się, że zaszło nieporozumienie i mieliśmy przyjechać z własnym sprzętem nagłaśniającym. "No, to wpadka" - pomyślałem. Na szczęście zupełnie przypadkiem na horyzoncie pojawił się inny zespół, który wprawdzie pomylił imprezy, ale za to miał sprzęt nagłaśniający, a więc można powiedzieć, że spadł nam z nieba. Od wczesnych lat swojej młodości z zespołem współpracował brat krystian Piotr Sidor. Jego przygoda rozpoczęła się w 98 roku przy realizacji "pomarańczówki" i koncertu dla TVN w "Studio Tramwaj". W pewnym momencie zajął on miejsce Ryszarda Mekarskiego wprowadzając do zespołu "nową myśl" oraz akordeon i Banjo.

 

W tymże roku 2002 podjęliśmy inicjatywę, której celem było propagowanie kultury marynistycznej w górach. Miejsce - plaża w Niedzicy nad zalewem Czorsztyńskim. Impreza pod nazwą Festiwal Eko-szanty w Niedzicy. Wyobraźcie sobie jezioro dużo mniejsze od Solińskiego, a po obu stronach zamczyska średniowieczne (Niedzica i Czorsztyn), w tle Tatry z jednej i Pieniny z drugiej strony, a na plaży piasek przywieziony z sandomierskiego przez dzierżawcę tego terenu - Marka Stochmala. W kolejnych latach, dzięki finansowemu wysiłkowi Marka i jego przyjaciół sponsorów, zaprosiliśmy do Niedzicy: Atlantydę, Orkiestrę Samanta i Piotra Zadrożnego. Każda z tych imprez okraszona zabawami trwającymi od południa do północy mogła zadowolić gusty najbardziej wybrednej publiczności. Oprócz muzyki były pokazy ratownictwa wodnego, sprzętu nurkowego, pokazy spadochroniarzy lądujących na wodzie, konkursy i zabawy dla dzieci, rejs stateczkiem Białej Floty, turniej siatkówki plażowej o beczkę piwa i wiele innych atrakcji. Pomysł imprezy rodzinnej pod hasłem Eko-szanty chwycił rewelacyjnie.

Na początku 2003 menadżerkę zespołu zleciliśmy Bongosowi, którego pierwszym (jakże trafnym) posunięciem było stworzenie strony internetowej. A dokładniej, to Bartek podsunął pomysł, a stronę stworzyła Jayin. Strona funkcjonuje w necie od 2003 pod adresem www.yank.szanty.art.pl .

Jurek Owsiak porywa całą Polskę od lat. Porwał i nas. Po raz pierwszy zimą 2003. Zagraliśmy w Sanoku na rynku, na żywo jedyny koncert przy temperaturze poniżej zera. Było odlotowo, na szczęście niezbyt długo graliśmy, bo by nam ręce przymarzły do strun.

Współpraca z WOŚP w kolejnych latach była już dużo cieplejsza, bo graliśmy już na ogrzewanych scenach.

Nadszedł lipiec 2004 roku. Podczas festiwalu w Giżycku graliśmy już wcześniej, ale po raz pierwszy w roli gospodarzy wieczoru.  Dzień koncertowy pod tytułem "Klątwa Mazurskich Skarbów" był prowadzony i reżyserowany przez naszego Bongosa. 

Kolejne koncerty dla WOŚP zaowocowały naszą stałą współpracą z telewizją. W lipcu zagraliśmy w rzeszowskim studio TVP3, a pod koniec sierpnia zagraliśmy live dla TVP3 na zaporze w Solinie.

W roku 2005 niewątpliwym wyróżnieniem dla nas był udział w dwóch znaczących imprezach rangi międzynarodowej: Młodzieżowych Żeglarskich Mistrzostw Europy   w klasie Opty na Skwerze Kościuszki w Gdyni oraz Festiwalu Wyszehradzkim we Wrocławiu. W Gdyni zagraliśmy przed Mandaryną, a we Wrocławiu razem ze znanym pank-folkowym zespołem The Ukrainians. Z tych wydarzeń szczególnie zasługują na uwagę energetyczne układy choreograficzne Mandaryny oraz ciekawe i żywiołowe interpretacje folku ukraińskiego.

                         

Kilka lat temu rozjechaliśmy się po Polsce i zamieszkaliśmy w różnych miastach. Krystian zamieszkał w Warszawie, Bartek - Bongos w Krakowie, a Piotrek studiuje we Wrocławiu. Z tego powodu nieraz dochodziło do perturbacji związanych z problemami transportowymi. Zdarzyło się np. dwukrotnie, że nasze samochody całkowicie odmówiły posłuszeństwa w drodze na koncert, a mówiąc wprost "rozkraczyły" się w nich silniki.

Zdarzyło się również, że Piotrek po nocnej imprezie w akademiku zaspał i nie zdążył na pociąg. Srodze nakombinowaliśmy się, aby organizator koncertu nie miał nam za złe spóźnienia.

 Na koncert w Gubinie pojechaliśmy moim autem marki Cinquecento. Możecie sobie wyobrazić zdumienie organizatorów. Pięciu facetów z instrumentami wysiadło z małego autka pod sceną (a przecież wieźliśmy jeszcze torby z rzeczami osobistymi, bo w Gubinie mieliśmy nocleg)!

Historia Yank Shippers to także wydanie 3 płyt autorskich, bo aktywność artystyczną mamy chyba w genach. Jednym z założeń zespołu było stworzenie własnego repertuaru i naszego indywidualnego stylu wykonawczego.

Ponieważ spędzamy ze sobą w ciągu roku około 1 miesiąca non stop (wliczając w to także hmm...noce), więc nic dziwnego, że jakoś samoistnie ukształtowały się pewne zwyczaje. Oto jeden z nich:

                        Status cywilny poszczególnych członków zespołu jest różny, ale generalnie z

przewagą żonatych. Jest pewien zwyczaj związany z ożenkiem, z którego jesteśmy dumni, bo jest jedyny na świecie: Jeśli któryś z nas zdecyduje się na ten karkołomny krok, jakim jest wstąpienie na ślubny kobierzec, otrzymuje od zespołu na pamiątkę dzwon żeglarski z wygrawerowaną dedykacją od zespołu, aby wybijał same szczęśliwe wachty w małżeńskim stanie.

 

Tyle wspomnień. Wybaczcie, jeśli zbyt rozwlekle i przynudnawo. Jeśli zaś jednak, choć na chwilę zaciekawiła was ta historia, to bardzo się cieszę i mam nadzieję, że czekać będziecie na następną kronikę za 10 lat. Jeśli byliście świadkami jakiegoś ciekawego zdarzenia z naszym udziałem, prosimy, abyście podzielili się z nami tą informacją. Dzięki temu wspólnie dopiszemy do naszej kroniki następne karty i może z tego powstanie jakieś ciekawe wydawnictwo.

 

                        A jeśli komuś marzy się jeszcze jakaś puenta, to może taka, że dobrego człowieka można poznać po tym, że śpiewa. Dla nas - Yank Shippers, to więcej niż tylko śpiew. To przyjaźń, poświęcenie, pasja ...

                                                                                          

 

 

Niezapomniane "Naj ..." w historii zespołu

 

Naj... bardziej znany nasz fan -  Kasia Wójcicka - wielokrotna Mistrzyni Polski w

     Łyżwiarstwie  Szybkim na lodzie, uczestniczka dwóch Olimpiad Zimowych

Naj... mniejsza publiczność podczas naszego koncertu - 2 osoby - koncert na  Białej Flocie w  Solinie  (lało jak z cebra)

Naj... dłuższa trasa koncertowa Sanok - Złocieniec - Szczecin -Mielno -                

            Sanok -ok.2000 km

Naj... później zagrany koncert – podczas Festiwalu Rafa 2004 - zaczęliśmy grać ok.2.30 nad  ranem

Naj... dłuższa droga na koncert - ok.16 godzin do Kołobrzegu (najpierw do     Krakowa samochodem, a potem pociągiem)

Naj... zapomniałem o akordeonie Piotrka (zorientowałem się dopiero 100 km od Sanoka). Koncert musieliśmy zagrać bez akordeonu.

 

 

Lesław Jankiewicz 

Informację wprowadził(a): Bartosz "Bongos" Konopka - godz. 21:29, 3 lipiec 2006, wyświetlono: 1154 razy

SwitzK

wysłano: 23:36,3 lipiec 2006

Fajna opowiesc Lechoo, az sie lezka w oku kreci gdy pomysle, ze to juz 10 lat (Hamba rowniez tyle sobie liczy)... a smaczku dodaje fakt, ze rozpoznalem sie na fotce z naszego pierwszego Shanties :)... tak to ja - w zielonej sztruksowej koszuli cos euforycznie gestykulujac w strone ... ciekawe czyja ... Z kolei na szczegolna uwage zasluguje pewna osoba na tymze zdjeciu... jest nia sp. Bosman - z "Lasek Bosmana". Ech.... pozornie tak niewiele czasu a tak wielu ludzi odeszlo. pozdrawiam Switza Hambawenah
Odpowiedz na ten komentarz
Mroza

wysłano: 6:55,4 lipiec 2006

Pamiętam pierwsze spotkanie Yankami w 1996 roku na MiniShanties w Stalowej Woli. Dzieliliśmy wspólnie jedną z sal w miejscowej szkole. Był tam z nami jeszcze zespół Jolly Roger z Bełchatowa. Był to nasz pierwszy wyjazd w Polskę i obcowanie z takimi typami było dla nas ekstremalnym przeżyciem :))) Potem to już nic nas nie zdziwiło :)) Potem spotkaliśmy się znowu na tarnowskim Bezanie'97. W Wiśle też udało nam się kilka piwek razem wydziabać, ale byliśmy tam z naszymi dziewczynami.... :) To był chyba ostatni mój szantowy wypad z moją drugą połową. Potem było jasne, że na koncerty jadę tylko z chłopakami :)))) Pozdrawiam! Mroza (NorthCape)
Odpowiedz na ten komentarz
Mroza

wysłano: 6:58,4 lipiec 2006

j.w.
Odpowiedz na ten komentarz
Pola-Passat

wysłano: 20:55,4 lipiec 2006

nie pamietam dokładnie, który to był rok ale miejsce- Stalowa Wola- się zgadza;) wtedy jeszcze jako podlotek poznałam Yanków... ehh... chłopaki... to były czasy;) jesli dorwe jakis skaner dołącze Wasze stare foty, które mam w swym niecnym posiadaniu:> pzdr teraz Passatowa- Pola :)
Odpowiedz na ten komentarz
KAMiL

wysłano: 8:21,6 lipiec 2006

to ja chętnie udostępnię! A Wam Yankersi oby energii nie zabrakło na kolejne dziesiątki :D
Odpowiedz na ten komentarz
Bongos

wysłano: 8:51,6 lipiec 2006

Jeśli ktoś ma jakieś nasze stare zdjęcia podsyłajcie proszę. W szczególności te z lat '96,'99. Będziemy bardzo zobowiązani
Odpowiedz na ten komentarz
NiecnyKsiaze

wysłano: 7:50,15 sierpień 2006

Cytat: "...wypracowaliśmy własny styl wykonawczy oparty na ruchu scenicznym i dobrym kontakcie z publicznością..." Prawda! Widziałem YS w Charzykowych i powiem, że niewiele zespołów nawiązuje tak dobry kontakt z publicznością jak ten zespół, a takiej choreografii to poza YS nie ma właściwie nikt. Wielkie brawa! Antek Stalich
Odpowiedz na ten komentarz
Leszek

wysłano: 9:40,15 czerwiec 2007

Może ufundujemy nagrode dla osoby, która przeczytała ten artykuł w całości ? :)))
Odpowiedz na ten komentarz
Bongos

wysłano: 10:24,15 czerwiec 2007

Zwróćcie uwagę na zdjęcie na którym nic nie widać, tzn widać po powiększeniu. Jest tam człowiek, który stojąć w wodzie próbuje siłą własnych mięśni przytrzymać konstrukcję, która została naruszona przez płynącą wodę. Kiedy było już po wszystkim, obsługa techniczna poinformowała nas, iż po połowie sceny nie wolno chodzić bo grozi zawaleniem :) Była to naprawdę morska przygoda :) A klimat na Kaczawie - rewelacyjny. Podobno jeszcze ciekawiej jest w dzielnicy "cudów", ale nie zdążyliśmy się tam zapuścić :)
Odpowiedz na ten komentarz
Ben

wysłano: 10:31,15 czerwiec 2007

Na tym ostatnim zdjęcu w tej wodzie to Ty?
Odpowiedz na ten komentarz
Copyright © 2004-2010 SZANTYMANIAK.PL. Wszelkie prawa zastrzeżone. All rights reserved.
Technologia: strony internetowe INVINI