Artykuły
Wielkie szanty, wielki folk ("Euroszanty & Folk" w Sosnowcu, 5-7 września 2008 r.)
Relacje
Pamiętam, że gdy w zeszłym roku wyjeżdżałem ze Szczecina po wspaniałym finale The Tall Ships' Races, zastanawiałem się, kiedy będę mógł uczestniczyć w podobnie wielkim wydarzeniu z szantami w tle. Okazało się, że już po 13 miesiącach...
Sosnowiecki festiwal
...Pamiętam, że gdy w zeszłym roku wyjeżdżałem ze Szczecina po wspaniałym finale The Tall Ships' Races, zastanawiałem się, kiedy będę mógł uczestniczyć w podobnie wielkim wydarzeniu z szantami w tle. Okazało się, że już po 13 miesiącach...
Sosnowiecki festiwal "Euroszanty & Folk" był oczywiście zupełnie innym wydarzeniem. W Szczecinie program szantowy (mimo iż bardzo bogaty i atrakcyjny) był jedynie dodatkiem do samych żaglowców, i to niekoniecznie najważniejszym czy najbardziej obleganym (gdzie tam szantom do Dody...). W Sosnowcu już same hasła reklamowe ("szanty w głównej roli") oraz nazwa festiwalu wskazywały, co podczas tych trzech wrześniowych dni było najważniejsze. Choć, rzecz jasna, do szerszego medialnego obiegu przebił się przede wszystkim koncert legendarnego zespołu Clannad.
Sosnowiec wita (piątek)
Impreza "porwała mnie w objęcia" tuż po wyjściu z pociągu. Nieopodal dworca bowiem znajdowała się tzw. mała scena festiwalowa. Ścisłe centrum miasta, samochody jeżdżą, chodzą ludzie... a między tym wszystkim niebieska szalupa DZ i znakomici wykonawcy.
Nigdy jeszcze nie słuchałem szant w takim miejscu, choć na Zachodzie koncerty uliczne to standard podczas festiwali szantowych. W Polsce próbowano go zaadaptować ostatnimi czasy w Mikołajkach, ale jednak Sosnowiec to zupełnie inne miejsce. Przechodnie patrzyli z niedowierzaniem, czasem przystawali i słuchali, czasem przechodzili obojętnie. Na scenie pojawili się znakomici Johnny Collins i Jim Mageean, a po nich Francuzi z Les Souillés de Fond de Cale. Coś nie tak było jednak z nagłośnieniem - ci ostatni po pewnym czasie postanowili zupełnie z niego zrezygnować. Zeszli więc do publiczności, a Gilles Pagny przyłączył się do wspólnego tańca. Piękny widok! Po tym sympatycznym wstępie przeniosłem się na teren festiwalu - obiekty MOSiR przy ul. Kresowej. Wielka scena, olbrzymi teren festiwalowy, pole namiotowe... pierwsze wrażenie było imponujące.Początek piątkowego koncertu nazwanego "Dniem Europy" wywołał jednak lekkie zaniepokojenie. Przed sceną zebrała się dosłownie garstka ludzi. W miarę upływu czasu robiło się coraz tłoczniej i ostatecznie frekwencja sięgnęła kilkuset osób. Koncert prowadził Bartosz "Bongos" Konopka i robił to naprawdę nieźle - widać było dużo pracy włożonej w ułatwienie publiczności odbioru nietypowego przecież zestawu wykonawców.
Dla zespołu Pchnąć w Tę Łódź Jeża był to już trzeci z serii (Tychy-Tarnobrzeg-Sosnowiec) koncertów promocyjnych debiutanckiego krążka "Szksipcze". Płyta nie zawiodła oczekiwań - jest po prostu znakomita! Nic więc dziwnego, że namiocik przeznaczony do rozdawania autografów i sprzedaży płyt (rewelacyjny pomysł organizatorów!) był po występie Jeży długo oblegany. Z rzeczy na płycie nieobecnych na scenie usłyszeliśmy m.in. Alvildę, perkusję (było ją łatwiej nagłośnić niż typowe dla Jeży instrumenty perkusyjne) oraz... Mirka Kiełpina z zespołu Passat, który podczas tego promocyjnego tournee zastępował Krzysia Kurka (był w tym czasie na rejsie do Islandii). Z wielką przyjemnością posłuchałem zespołu Hambawenah. Z dziwnych przyczyn nie jest on na scenach szantowych obecny tak często, jak na to zasługuje. Tu jednak, podobnie jak i Jeże, idealnie wręcz wpasował się w hasło "szanty & folk". Występ fantastyczny - cały czas jestem pod wrażeniem ich scenicznej charyzmy (Grzegorz), uroku (Judyta), profesjonalizmu (Kasia) czy umiejętności ("Żwirek" i reszta). W dodatku wieczorem w tawernie festiwalowej udowodnili, że świetnie wypadają zarówno na dużej scenie, jak i w kameralnych warunkach. "Hamba" również tym razem wystąpiła w nietypowym składzie: Krzysia Kurka zastąpił Radosław Pendziałek, z kolei za perkusją pojawił się już trzeci "Jeż" w składzie grupy - Jakub Jantos.Trzeci polski zespół tego dnia - Tonam & Synowie - wzbudził we mnie zgoła odmienne uczucia. Świetny występ na "Kubryku" (w znakomitej większości szantowy) był tylko epizodem, wspomnieniem dawnych lat. Nie mając żadnych wytycznych od organizatorów, "Tonamy" śpiewają śladowe ilości szant. Po króciutkiej szantowej wiązance zwrotka-refren i Lodach Grenlandii pokazali w zasadzie wyłącznie pop. Doprawdy nie wiem, jaki to ma sens na festiwalu szantowym czy folkowym. Trochę lepiej było później w tawernie, ale nawet tam piękny Trud i znój został popsuty jakąś dziwną wstawką. Ogólnie wielkie rozczarowanie.
"Dzień Europy" to jednak przede wszystkim gwiazdy zagraniczne. W kategorii "szanty" pierwszoplanowymi postaciami byli bezwzględnie Johnny Collins i Jim Mageean. Od lat w rzędzie największych znakomitości szantowych świata. Każde ich pojawienie się w Sosnowcu wzbudzało aplauz: czy to przed Art Cafe Muza, czy na głównej scenie, czy w tawernie festiwalowej. Niesamowite głosy, niesamowite interpretacje, po prostu klasa sama w sobie. Były szanty dobrze w Polsce znane, m.in. Hard on the Beach Oar, Blow the Man Down, Blackbird Get Up, ale i te znane mniej (z uwagi na brak polskich wersji), choćby John Dead czy The Wild Goose.Les Souillés de Fond de Cale to dla polskiego widza nowość. Francuska grupa ma mocną pozycję na europejskim rynku szantowym, występując regularnie na największych festiwalach (Paimpol, Liverpool i wiele innych). Zaprezentowała pieśni bretońskie, w tym bardzo znane L'harmonica i Pique la balaine (tę ostatnią w innej wersji, niż znana w Polsce). Ciekawostką był bardzo rozrywkowy utwór Mister Stan, poświęcony pamięci Stana Hugilla. Muzycy doskonale bawili się na scenie, żartowali i wygłupiali się (celowali w tym zwłaszcza Philippe Noirel, Alain Jezequel i Gilles Pagny).
Z zainteresowaniem czekałem na występ Eleanor McEvoy. Występ tej irlandzkiej wokalistki bardzo mi się spodobał. Jeden głos, trzy instrumenty (kolejno: gitara akustyczna, gitara elektryczna i skrzypce), a ile muzyki! Zrobiło się bardzo kameralnie, mimo wielkiej sceny, szczególnie w najpiękniejszych balladach McEvoy, z Only a Woman's Heart na czele. Niesamowitą niespodzianką był ostatni utwór: otóż Eleanor postanowiła zaśpiewać Hej, sokoły (Na zielonej Ukrainie) w całości po polsku! Publiczność doceniła ten gest, śpiewając wspólnie z artystką. Wreszcie Booze Brothers. Francuska grupa punk-folkowa niewątpliwie zrobiła w Sosnowcu furorę. Nic w tym dziwnego - proste, szybkie i skoczne utwory grane z użyciem perkusji "od zawsze" trafiają w gusta naszej publiczności, a i we Francji taka muzyka jest podobno coraz bardziej popularna. Sam za siebie mówił tytuł jednego z przebojów Francuzów - I Want Sex. Lider Bertrand Yates okazał się niezłym wokalistą, zresztą cała ekipa to bardzo sprawni muzycy. Niebagatelną rolę grała prezencja sceniczna Booze Brothers: mam tu na myśli w pierwszej kolejności bodhranistkę Laure Nuzzi i akordeonistkę Sandrine Séménadisse.Ze sceny płynęła muzyka, a na całym terenie imprezy toczyło się zwyczajne festiwalowe życie. Zagorzali fani słuchali na stojąco pod sceną, część okupowała metalową platformę postawioną po lewej stronie, cały czas "żył" namiot służący rozdawaniu autografów. Działały stoiska "Joteru" i "Halsu", obok sprzedawano przeróżne gadżety, można było zjeść bigos i kiełbaski. Duża część ludzi słuchała koncertu z tawernianych ł
aw, z odległości kilkudziesięciu metrów. Tak wyglądała sosnowiecka festiwalowa codzienność.Gwarno i wesoło było również w tawernie festiwalowej. Po zakończonym koncercie około północy miał tam miejsce dalszy ciąg zabawy. Pierwszego dnia wystąpili m.in. Pchnąć w Tę Łódź Jeża, Hambawenah i Les Souillés de Fond de Cale, a prowadzony przez Maćka Jędrzejkę koncert zakończył się około 3:00 w nocy.
Konkurs niczym "Idol"
Dokładnie w południe rozpoczął się festiwalowy konkurs. Odbywał się on w formule znanej z telewizyjnego "Idola" (a także... nieistniejącej już "Zęzy") - każdy z członków jury komentował występy zespołów bezpośrednio po ich zakończeniu. Zasiedli w nim: Marek Szurawski (przewodniczący), Wojciech Harmansa, Agnieszka Krajewska, Dominika Płonka, Marek Majewski i Tomasz Majka. Trzeba przyznać, że formuła to niezwykle atrakcyjna - oczywiście dla widowni, bo dla ocenianych to... trochę stresująca.
Ranga konkursu przyciągnęła naprawdę doborowych wykonawców. Zwyciężyły - co niespodzianką nie było - Brasy. Dla nich konkursy to chyba głównie sposób na pokazanie się, poinformowanie świata o swoim istnieniu, bo przecież stanowią grupę doświadczonych muzyków (choć na scenie szantowej duży staż ma na koncie tylko Ireneusz Herisz). Również wydanie debiutanckiej płyty (premiera dwa miesiące później na "Tratwie") zwykle oznacza koniec występów w konkursach.Drugie miejsce dla oJ taM. O ile ich zwycięstwo na kwietniowych "Szantkach" było dużą niespodzianką (wyprzedzili tam większość swych rywali z Sosnowca), to kolejne miejsce "na pudle" nie zaskakuje już tak bardzo. Justyna i Marek każdym kolejnym występem potwierdzają przynależność do grona konkursowych faworytów, a zasłyszane gdzieś porównanie Justyny do... Ewy Demarczyk mówi samo za siebie.
Nagielbank i Velbot zajęli ex aequo III miejsce. Dla zespołu Marty Śliwy był to jeden z bardziej udanych występów w ostatnim czasie, z kolei Velbot ma wszelkie szanse na dołączenie do czołówki, byle tylko ominęły go kolejne zawirowania kadrowe.
Dwa słowa o przegranych. Happy Crew to z jednej strony nadal bardzo wysoki poziom wokalny, z drugiej - nie do końca udane eksperymenty (wyraźny zwrot w stronę "silesian sound" mnie nie przekonał). Mimo porażki w Sosnowcu mam wiele szacunku do zespołu Pod Wiatr. Niemal za każdym razem słyszę w ich wykonaniu coś nowego, nie ma mowy o jeżdżeniu na kolejne konkursy z tymi samymi kawałkami. I choć śpiewająca Małgosia Wilczyńska jury nie przekonała, jestem spokojny o dalszy rozwój grupy. Piotr Świeściak, czyli "Placek" (znów bez przyjaciół) sam jeden nie może jakoś się przebić przez liczne grono zespołów. A co do ZKM Wrocław to ciekaw jestem, jak poradziliby sobie w Serwach. Przy typowo "szantowym" jury raczej nie mają szans.
Polska na scenie (sobota)
Polski dzień w Sosnowcu to 11 zespołów umownie zwanych "szantowymi", jeden "szantyryk" oraz folkowa gwiazda na zakończenie. Obszerny wybór kapel "znanych i lubianych" zaprezentował się korzystnie, choć nowości, niespodzianek i zaskoczeń za wiele na tym koncercie nie było. Kto wie, może za kilka lat na "Euroszantach", tak jak na "Shanties", po prostu będzie wypadało pokazać jakąś premierę.
Pierwsi na scenie pojawili się Mechanicy Shanty - planowo bez zaskoczeń, czyli "ciągle to samo". Pozytywne wrażenie wywarli Yank Shippers. Nie, nie napiszę, że "Bongos" z kolegami nagle mnie porwali. To, że wolę muzykę "trudniejszą", bardziej "awangardową" nie oznacza jednak, że nie doceniam ich niezłych nowych utworów, takich jak Kołomyja czy Herbaciany rejs. Po Yankach zaprezentował się Marek Majewski, dość udanie przerzucając pomost pomiędzy światem telewizyjnej rozrywki a sceną szantową. Sąsiedzi postanowili w sobotę pokazać swoje oblicze folkowe i raczej starsze utwory, by w niedzielę śpiewać głównie szanty. Niespodzianką było zaproszenie Sąsiadów przez występujące po nich Cztery Refy do wspólnego odśpiewania Press-gangu. - Jeden song co prawda, ale jakże ważny - stwierdził Kamil Piotrowski. Same Refy postawiły na sprawdzony na dużych scenach repertuar z domieszką surowych pieśni o bitwach morskich.Potem (tu osoba układająca program nie lada mnie zaskoczyła, ustawiając obok siebie dwa krańcowo różne zespoły) na scenie pojawiła się Strefa Mocnych Wiatrów. Z
aiste, od czasów, kiedy to nie dawała mi zasnąć w ruciańskim porcie, wiele się zmieniło. Przede wszystkim repertuar stanowiły w stu procentach utwory autorskie, znane z płyty i nie tylko (np. K-141 opowiadający o tragedii okrętu podwodnego "Kursk" - brawa za ciekawy temat). Publika w części zaskoczona (SMW rzadko gra w tych rejonach), w części skacząca w rytmie prostej i pełnej energii muzyki. I gdybym się miał czegoś przyczepić, to właśnie tej prostoty - to, co cenione w szantach, niekoniecznie sprawdza się w rocku, nawet marynistycznym. Brakuje mi w graniu SMW większej oryginalności, momentów zapadających w pamięć, ciekawszych solówek, może jakichś wycieczek w stronę folku... Na koncercie zabrakło też Pieśni skazańca, moim zdaniem jednej z najlepszych piosenek Strefy.Oczywiście pewną kontrowersją był sam występ SMW na festiwalu - w końcu ani to szanty, ani folk. Niemniej jednak przy takich rozmiarach imprezy, satysfakcjonujących fanów wszelkich odmian grania szantowego (czy choćby tylko "z wodą w tekście"), można było przejść nad tym zagadnieniem do porządku dziennego i po prostu poskakać sobie trochę pod sceną...
Inna "mocno brzmiąca" grupa - warszawski Mordewind - pozytywnie mnie zaskoczyła. Do tej pory niespecjalnie podobało mi się ich granie, ot, parę folkowych motywów przykrytych generowanym przez perkusję łomotem. Chyba jednak była to wina warunków, w jakich ich dotąd widywałem, bo w Sosnowcu nareszcie zabrzmieli jak należy - dźwięk był selektywny, a wszystkie instrumenty brzmiały czytelnie. I okazało się, że Mordewind gra naprawdę ciekawego folk-rocka.
Podczas ich koncertu zdumiała mnie liczna grupa fanów, bardzo ekspresyjnie bawiąca się pod sceną, o wysokiej (jak na ten styl) średniej wieku. Myślałem początkowo, że to przyjezdni ze stolicy, ale okazało się, że Mordewind ma swój prężny fanklub w Dąbrowie Górniczej!
Nie po raz pierwszy pod nazwą Stare Dzwony pokazał się duet Marek Szurawski i Ryszard Muzaj. Mniej było więc piosenek żeglarskich, a więcej szant. Hog-Eye Mana w ich wykonaniu usłyszałem ze sceny pierwszy raz w życiu, a przecież widziałem już ze trzydzieści koncertów Dzwonów w różnych konfiguracjach. Honoru "szuwarów i bagien" bronił Zejman & Garkumpel. Na dużej scenie wystąpił z programem "dla wszystkich", pełnym popularnych hitów. Koncert dla dzieci odbył się na scenie w mieście i, jak można wnioskować z relacji filmowej, był bardzo udany.Wspólny mianownik koncertów Prawdziwych Pereł, Banana Boat i Ryczących Dwudziestek, poza oczywiście zbliżonym stylem śpiewania, to chłodna perfekcja, dopracowany w każdym calu scenariusz występu, oczywiście też niezła znajomość repertuaru wśród publiczności, co naturalne na pograniczu Śląska i Zagłębia.
Dzień zamknął Carrantuohill. "Dotyk Irlandii" niejako zapowiadał dzień kolejny, umownie nazwany irlandzkim. Potem zabawa przeniosła się do tawerny. Jerzy Ozaist z właściwym sobie urokiem poprowadził świetny koncert. Zaczęło się od trzęsienia ziemi (Booze Brothers), a potem... nadal było ciekawie. Rewelacyjne sety a cappella Czterech Refów (jak się później okazało, ostatni raz z Tomkiem Morozowskim w składzie), Johnny'ego Collinsa i Jima Mageeana oraz Press Gangu, kolejny występ Les Souillés de Fond de Cale, wreszcie koncerty laureatów. Nikomu nie przeszkadzało, że ranek zbliżał się wielkimi krokami.
Warsztaty szantowe
Idea warsztatów szantowych nie jest nowa. Organizowane w latach 80. ubiegłego wieku warsztaty marynistyczne w Kołobrzegu i Gdyni były prawdziwą kuźnią talentów (m.in. Mechanicy Shanty, Ryczące Dwudziestki, Tonam & Synowie). Kilkanaście lat później do pomysłu pow
róciła fundacja "Hals", organizując warsztaty dla początkujących zespołów (udział w nich brali choćby Sailor, Sąsiedzi, Yank Shippers czy Banana Boat). Były i drobniejsze inicjatywy tego typu (warsztaty szantowe i marynistyczne były stałym punktem obozów dla dzieci i młodzieży, organizowanych przez Marka Szurawskiego). Ale chyba nikt jeszcze nie wpadł na pomysł, by coś takiego zorganizować przy okazji festiwalu szantowego, a już na pewno nie w takiej skali.Do najciekawszych spośród licznych warsztatów zorganizowanych w Sosnowcu należały niewątpliwie te prowadzone przez gości zagranicznych. Jim Mageean to prawdziw
y ekspert w dziedzinie historii szant. Pasjonującym opowieściom towarzyszyły ilustracje oraz próbki na żywo, śpiewane oczywiście w duecie z Johnnym Collinsem. Z kolei Pat Sheridan skupił się na rodzajach szant, powiązaniu ich z konkretnymi elementami pracy na pokładzie. Było dużo śpiewania, obok utworów znanych Pat zaproponował także praktycznie nieznaną (przynajmniej do momentu premiery płyty nagranej z zespołem Brasy) w naszym kraju szantę Come Down, You Roses.Wysłuchałem też ciekawych opowieści Bartosza Konopki o kreowaniu wizerunku oraz Michała Gramatyki o konferansjerce - obie poparte wieloletnim doświadczeniem zawodowym lub scenicznym wykładowców. A gdzieś w salach obok warsztaty wokalne prowadzili Dominika Płonka i Wojciech Zawadzki, zaś Janusz Olszówka nauczał trudnej sztuki aranżacji i kompozycji. Paweł Jędrzejko przygotował warsztaty poetyckie. Andrzej Bernat uczył sztuki makramy, tańca irlandzkiego zaś mistrzowie Europy w tej dziedzinie - Dorota Czajkowska i Michał Piotrowski.
Pomysł warsztatów szantowych uważam za rewelacyjny, choć róża oczywiście miała kolce. Podstawowy problem to godzina rozpoczęcia. O 9:00 czy 10:00 rano znakomita większość potencjalnych uczestników odsypiała nocne szaleństwa w tawernie. Tym, którzy naprawdę chcieli wziąć w nich udział, zupełnie to jednak nie przeszkadzało. Szkoda jednak, że było ich tak niewielu. Sale spokojnie mogły pomieścić po kilkanaście osób, a nie 3 czy 4. Ponad 10 słuchaczy przyciągnęli jedynie Collins i Mageean. Z drugiej strony - wiadomo było od początku, że warsztaty to inicjatywa elitarna. Mam nadzieję, że znajdzie swoją kontynuację, i to nie tylko w Sosnowcu.
Clannad, czyli wielki finał (niedziela)
Mocno już zmęczona hulankami do białego rana publiczność, na koniec zasilona liczną grupą fanów Clannad, dość leniwie zbierała się pod sceną we wczesne niedzielne popołudnie. Rozpoczęli Sąsiedzi, tym razem prezentując głównie repertuar szantowy. Ciekawy był koncert Beltaine, jak zwykle pełen nowoczesnych interpretacji tradycyjnych melodii oraz własnych kompozycji stylizowanych na muzykę celtycką. Następnie pierwszy raz na dużej scenie pokazał się irlandzki Press Gang. Sam Pat Sheridan zaśpiewał również z Brasami w koncercie laureatów. Po raz kolejny zaprezentowali się Banana Boat i Les Souillés de Fond de Cale, również we wspólnym występie, a także Eleanor McEvoy. Ten dzień był zatem w dużej mierze podsumowaniem i powtórką pewnych elementów z piątku i soboty. Były też podziękowania dla organizatorów oraz ogłoszenie laureata Nagrody Publiczności. Głosowanie trwało przez cały festiwal - oddać głos mógł każdy posiadacz biletu za pomocą systemu komputerowego. Zwyciężyli Booze Brothers, którzy jednak nie mogli odebrać nagrody osobiście, gdyż dzień wcześniej wyjechali z Sosnowca. Podobnie jak i nagrody dla najbardziej żywiołowego uczestnika festiwalu, którą ufundował profesor Marian Zębala, dyrektor Śląskiego Centrum Chorób Serca. Jeszcze krótki pokaz tańców celtyckich i rozpoczęło się wielkie oczekiwanie...
Clannad to zespół, który w Polsce ma szczególną pozycję. W czasach, kiedy o jakichkolwiek oryginalne nagrania z Zachodu (nie tylko folkowe!) w naszym kraju było niezmiernie trudno, Clannad przemówił do nas z ekranów telewizorów poprzez kultowy serial "Robin Hood". Niesamowity motyw tytułowy, transowe dźwięki, gdy tylko pojawiał się tajemniczy Herne - to dla mnie czy wielu ludzi w moim wieku (i nie tylko!) nieomal przeżycie pokoleniowe.
Trudno powiedzieć, czemu Clannad dopiero teraz odwiedził Polskę (wcześniej, 20 lipca zespół zagrał w Operze Leśnej w Sopocie). Zapewne kilkanaście lat wcześniej jego koncert wzbudziłby większe emocje. Wszak zespół swoje największe triumfy święcił w latach 80. ubiegłego wieku (to wtedy śpiewała w nim słynna Enya, wtedy również miała miejsce współpraca z Bono z U2). Lata 90. nie przyniosły już tak spektakularnych sukcesów. Pod koniec dekady zespół zawiesił działalność na dziesięć lat. Teraz powraca - ale czy ta poetyka ("natchnione" melodie oparte na klawiszowym podkładzie) nadal brzmi świeżo i atrakcyjnie dla dzisiejszego słuchacza, mającego łatwiejszy dostęp do folkowych nagrań z całego świata?- Na Clannad czekałem... dziewiętnaście lat - przyznał Paweł Jędrzejko z Banana Boat. - W 1989 roku nabyłem serię kaset magnetofonowych z nagraniami mojego ukochanego zespołu - i słuchałem ich nieustannie aż do chwili, kiedy jakiś zdesperowany fan nie włamał mi się do akademikowego pokoju i wszystkich ich nie ukradł. Ciekawe, że wtedy nic innego nie zginęło, a miałem na półce - obok kaset Clannadu - sporo innych perełek muzycznych i literackich. Ech, niechaj owemu Clannadowemu oszołomowi ziemia lekką będzie, ja mu już dawno wybaczyłem, a teraz wspominam całą historię z niejakim rozrzewnieniem. Tym bardziej, że marzenie wysłuchania pięknego koncertu Clannadu "na żywo" wreszcie się spełniło, a moje miasto - szare, przemysłowe, zapracowane, zmęczone - znowu zaistniało na kulturalnej mapie świata!
W Sosnowcu zespół zagrał głównie swoje sztandarowe przeboje, także wiele z tych znanych na polskiej scenie szantowej: Níl Sé'n Lá (czyli Wiatr z repertuaru Pchnąć w Tę Łódź Jeża), Mhorag's Na Horo Gheallaidh (Emma Hokijo Ryczących Dwudziestek, Pieśń wioślarzy Jeży), Dulaman (Sztorm Segarsów i Brasów), Na Buachaillí Álainn (Sobótka Krewnych i Znajomych Królika). Nie mogło zabraknąć oczywiście utworów z płyty "Legend" - soundtracku do "Robin Hooda", podanych w formie kilkuminutowej wiązanki (fragmenty utworów Robin (The Hooded Man), Herne, Ancient Forest i Lady Marian).Koncert niewątpliwie był wydarzeniem i odbił się dość szerokim echem w mediach (prawdę mówiąc - część z nich zredukowała całą trzydniową imprezę do hasła "Clannad w Sosnowcu"). Był też żywo komentowany przez widzów. Obserwowała go większość grających na festiwalu wykonawców polskich.
- Bez wątpienia zespół Clannad lata szczytowej formy wokalnej, głównie z racji wieku członków zespołu, ma za sobą - powiedziała nam Kasia Pytel z zespołu Hambawenah. - Trudno również na koncercie oddać klimat charakterystycznego przestrzennego brzmienia wokali nagrywanych w studio z dodatkiem dużej ilości pogłosu. Mimo to członkowie zespołu w żaden sposób nie szczędzili sił, by zaśpiewać tak, jak układają się partie wokalne w studyjnych nagraniach. Dodatkowym atutem był dość rozbudowany i bardzo ciekawy brzmieniowo skład zespołu. Koncert Clannad rozpatruję w kategorii "podróży sentymentalnej" do pierwszych fascynacji muzyką celtycką, a legendarny soundtrack do filmu "Robin Hood'' służyć może innym twórcom muzyki filmowej za doskonały przykład symbiozy muzyki z obrazem.
Nie po raz pierwszy radykalną opinię wyraził Jerzy Ozaist z Czterech Refów: - Pusta, nadmuchana staraniami firm fonograficznych wydmuszka. Cały dźwięk oparty o "aurę" brzmień wygenerowanych z tego wielkiego, białego parapetu, który stał po prawej z tyłu, skryty najczęściej w dymach. Na jego tle poszczególni członkowie coś brzdąkali lub bąkali bez przekonania, często się rozjeżdżając... Bez żalu pojechałem na dworzec pół godziny przed końcem.
- Mnie koncert się podobał - powiedziała Kasia Kaniowska z Pchnąć w Tę Łódź Jeża. - Felerne było nagłośnienie podczas pierwszego numeru, nawet miałam wrażenie, że sprzęt nawalił. Ale po trzecim kawałku technicy opanowali sprawę. Wszyscy jesteśmy przyzwyczajeni do studyjnie wyczyszczonych i dopracowanych nagrań Clannadu. A tutaj mieliśmy ich "na żywo". To, że wokale mają za sobą czas największej świetności, nie miało znaczenia. Fałszywa nutka od czasu do czasu? IM WOLNO!!! Chodziło o pewne przeżycie, atmosferę, swoiste doświadczenie metafizyczne. Dla mnie wspaniałym przeżyciem było wysłuchanie na żywo utworów, które do tej pory znałam tylko z płyt. Przy "Nil Se'n La" serce mi waliło... A wiązanka zagrana na bis doprowadziła mnie do łez - dosłownie. Ja ogromnie się cieszę z możliwości usłyszenia i zobaczenia Clannadu "na żywo". I poszłabym na koncert ponownie.
Trzy dni emocji
Festiwal "Euroszanty & Folk" okazał się wielkim sukcesem. Pokazał, że można w Polsce zorganizować festiwal folkowy na prawdziwie europejskim poziomie. Taka formuła zresztą byłaby nie do pomyślenia np. w Anglii. Jim Mageean powiedział mi, że Anglicy przecieraliby oczy ze zdumienia, widząc w nazwie "szanty" przed "folkiem"... Od czasu imprezy trwa zresztą dość ożywiona dyskusja w środowisku - jak było, jak będzie za rok, co zmienić, poprawić? Odniosę się tu do niektórych jej wątków.
Bilety. Bez wątpienia słaby punkt festiwalu. Nie wiem, czy zmuszanie wszystkich widzów do kupienia karnetu na trzy dni za 77 zł było dobrym pomysłem. Potem co prawda wprowadzono bilety jednodniowe w cenie 40 zł, ale to też nie rozwiązywało problemu. Jak na Clannad to na pewno cena niewygórowana, ale jak na koncert szantowy dość wysoka. Rodzice z małymi dziećmi narzekali też na brak biletów ulgowych bądź darmowego wstępu dla dzieci do lat 3.
Dobór wykonawców. To zawsze autorska decyzja organizatorów, z którą można się zgadzać lub nie. Dla mnie program był bardzo atrakcyjny, choć brak pewnych zespołów zdziwił mnie. Jeśli miał być to przegląd najlepszych grup szantowych i folkowych, to brakowało mi zespołu North Wind, łączącego oba te nurty. Przy sporej obecności rocka, naturalnej na tak dużej scenie, niewytłumaczalny był brak grupy Smugglers, protoplastów rockowego grania na naszej scenie szantowej, moim zdaniem wciąż najlepszego wśród licznej grupy zespołów z tego nurtu. Można by wymieniać i inne nazwy: Atlantyda, Drake, Flash Creep (muzycy byli na miejscu...), Gdańska Formacja Szantowa, Klang, a z nurtu folkowego - Shannon. Część z nich pewnie zobaczymy w przyszłym roku, o ile impreza będzie kontynuowana w tym kształcie.
Frekwencja. Czy naprawdę była niska? W momencie rozpoczynania koncertów, gdy pod sceną stała może setka osób - tak. Ale z czasem ludzie dochodzili i ich liczba sięgała ostatecznie od tysiąca do dwóch tysięcy. Są to liczby stawiające "Euroszanty & Folk" w rzędzie największych festiwali szantowych w Polsce i nie tylko. Podobna frekwencja była choćby w czerwcu br. w Poznaniu podczas festiwalu "Ethno Port" - kolejnej w tym roku nowej inicjatywy muzycznej z kręgu folk, o większym budżecie i nakładach na promocję (billboardy w całej Polsce) w porównaniu z imprezą w Sosnowcu. Porównywanie sosnowieckiej imprezy z darmowymi festiwalami typu "Keja" czy letni "Port Pieśni Pracy" nie ma sensu. Nie było więc źle, choć oczywiście chciałoby się więcej...
...i inne. Elementem do poprawy za rok na pewno była ilość punktów gastronomicznych - za mała jak na taką skalę imprezy (komentarz internauty: "jeszcze trochę, a zjedlibyśmy panią sprzedającą kiełbaski"). Na pewno na pochwałę zasługuje oprawa imprezy: wielka scena, nagłośnienie, postawiony w niedzielę telebim. Wspaniałą sprawą było pole namiotowe, gdzie przez trzy dni stanęło kilkanaście namiotów. Jak już wspomniałem, świetnym pomysłem był też namiot promocyjny, gdzie zespoły podpisywały swoje płyty i spotykały się z fanami. Teren imprezy (pole namiotowe, scena, tawerna, hotel z warsztatami), choć jeszcze na niewielką skalę, stał się prawdziwym miasteczkiem festiwalowym, tętniącym życiem od rana do późnej nocy. Festiwal okazał się miejscem, gdzie po prostu wypadało być, miejscem spotkań fanów z całej Polski, miejscem niezapomnianych wrażeń.
* * *
O festiwalu powiedzieli:
Michał GRAMATYKA (Prawdziwe Perły): Trzymam kciuki za wszystkie nowe festiwale powstające w Polsce. "Euroszantom" kibicuję szczególnie. To impreza zrobiona z wizją, nerwem i pomysłem. Kapitalna organizacja, program dopięty na ostatni guzik i świetna realizacja - ekipa twórców festiwalu skoczyła na głęboką wodę i rewelacyjnie sobie poradziła. Pewnym minusem imprezy było niewielkie zainteresowanie publiczności, jednak o sukces frekwencyjny przyszłych edycji festiwalu jestem spokojny. Każdy z tych, którzy na "Euroszantach" byli, z pewnością przyprowadzi dwóch kolejnych szantymaniaków. I tak w nieskończoność... Podsumowując - dobra robota!
Bartosz KONOPKA (Yank Shippers): Są takie wydarzenia w życiu, które więcej się już nie powtórzą. Tworzą w pamięci stałe połączenia neuronów, których już żadne inne impulsy nie są w stanie rozerwać. Dla mnie takim wydarzeniem był festiwal w Sosnowcu. Trzy tygodnie przygotowań do ciężkiej pracy. Dwie prezentacje warsztatowe, dwa koncerty, dwa dni konferansjerki, trzy dni wspaniałych występów, spotkań, wymiany poglądów, nowych doświadczeń. Neurologicznym utrwalaczem stało się niewątpliwie zapowiedzenie Clannadu. Zespołu, który towarzyszy mi od najmłodszych lat. Artystów dzięki których płycie "Sirius" zaiskrzyło pomiędzy mną i muzyką folkową... Po tylu latach miałem możliwość zapowiedzieć ich koncert, spędzić z nimi kilka minut, porozmawiać, uśmiechnąć się do siebie, podać rękę. Tak, czułem tę magię. Czułem się jako ten wybraniec. Z Pawłem Jędrzejko, któremu jestem wdzięczny za symultaniczną zapowiedź, długo zastanawialiśmy się jak zapowiedzieć Clannad. W końcu w Polsce jesteśmy jedynymi z nielicznych, którzy mają to wielkie szczęście. Zdecydowaliśmy się na zacytowanie słów Bono: "ich muzyka jest jak śpiew aniołów". Ciemna scena, tylko dwa punktowe reflektory skierowane na nasze skromne osoby. Napięcie, oczekiwanie... cisza... zespół gotowy do występu... "Panie i Panowie, Ladies and Gentlemen...". Festiwal w Sosnowcu pozwolił mi poczuć magię Sherwood i obcować z Aniołami.
Marek SZURAWSKI (Stare Dzwony): Z ogromną przyjemnością chcę podkreślić rozmach, nadzwyczajną sprawność organizacyjną i znakomity efekt finalny imprezy pod nazwą "Euroszanty & Folk" w Sosnowcu. Stwierdzam to z tym większą przyjemnością, że od początku brałem udział w powstawaniu i kształtowaniu polskiego "ruchu szantowego", mając jednocześnie porównanie z innymi podobnego typu imprezami w Europie. Na uwagę zasługuje również dbałość organizatorów o dobro publiczności (świetne nagłośnienie, precyzyjna informacja, znaczki, broszury, catering, przekaz internetowy, pełne bezpieczeństwo), jak i wykonawców (możliwość pełnego wypoczynku, właściwa informacja we właściwym czasie, sprawność rozliczeń). No i imponujący program, z udziałem tak niezbędnych i świetnie dobranych gości zagranicznych. Wśród blisko 50 imprez szantowych organizowanych co roku w Polsce, sosnowieckie "Euroszanty" zabłysły nie tylko wyjątkowa jakością, ale nadały też nowego wymiaru tej formie muzykowania i zabawy. Muzyczne opowieści o "morzu, ludziach i okrętach", rozbrzmiewające w Polsce od 30 lat, weszły na zupełnie nowe tory. Gratulacje i podziękowania dla wszystkich zaangażowanych. Cóż, teraz tylko iść za ciosem...
* * *
Okiem organizatora:
Maciej JĘDRZEJKO (Banana Boat): Rangę imprezy buduje się latami. "Euroszanty & Folk" to krok w stronę nowej jakości w polskich szantach. Jakkolwiek nie uniknęliśmy błędów - możemy się dzisiaj na nich uczyć, bo know-how nie sprzedaje się na targu. Dzięki temu festiwalowi marzenie wielu ludzi się spełniło. Prezydent Kazimierz Górski określił imprezę najważniejszą we współczesnej historii miasta Sosnowca i publicznie, ze sceny wyraził chęć kontynuowania idei World Fusion-Music Festival w Sosnowcu.
We wrześniu tego roku wielu ludzi zobaczyło, że można się znakomicie bawić przy szantach i muzyce celtyckiej, poznawać ludzi, śpiewać wspólnie w tawernie, dokształcać się na warsztatach. I o to chodziło.
Głównym - podkreślanym przez mniej i bardziej życzliwych komentatorów - problemem festiwalu była niezbyt imponująca frekwencja oraz zbyt mała oferta gastronomiczna. Jakkolwiek ten ostatni zarzut świadczyć może raczej pozytywnie o frekwencji, bo punktów gastronomicznych w rzeczywistości nie brakowało - zabrakło natomiast w nich jedzenia! Rzeczywiście, w kolejnych latach musimy lepiej dopracować tę kwestię, by uchronić barmanki i barmanów przez zjedzeniem przez wygłodniałych festiwalowiczów :-). Jeśli chodzi zaś o samą frekwencję, to w moim odczuciu około 3000 ludzi, którzy odwiedzili teren festiwalu w ciągu 3 dni, to całkiem niezły wynik, jak na pierwszą edycję pierwszej biletowanej plenerowej imprezy w mieście. W mieście, które, co warto podkreślić, praktycznie nie znało dotąd szant. Spodziewaliśmy się frekwencji na poziomie 500-1000-1500 w kolejnych dniach. W rzeczywistości było około 700-1000-1300 osób, czyli nie pomyliliśmy się wiele.
Pytanie otwarte dotyczy zapraszania megagwiazdy w niedzielę, podczas gdy w poniedziałek wielu musi iść do pracy, a w międzyczasie dojechać jeszcze do domów - zdania w tej kwestii pozostają podzielone, a argumentów za jest równie dużo, jak przeciw.
Dodatkowo fakt, iż powierzchnia terenu imprezy mogłaby z powodzeniem ugościć 15 000 ludzi, sprawiał, że faktycznie około 1000 ludzi pod sceną podczas wieczornych koncertów mogło nie robić wrażenia - jakkolwiek Einstein miałby zapewne na ten temat swoje zdanie :-)
Szanty i folk w Sosnowcu to zupełna nowość. Sosnowiczanie obecni na imprezie podkreślali przede wszystkim świeżość i życzliwą, pełną radości atmosferę, sprzyjającą integracji i poczucie bezpieczeństwa, które przez całą imprezę nie zostało zachwiane żadnymi poważnymi incydentami.
Zaproszenie tak wielu wykonawców z Polski i Europy mimo znacznego udziału finansowego Urzędu Miasta nie byłoby możliwe, gdyby nie środki przekazane przez sponsorów (Nicolas Games, Żywiec i inni) oraz środki pozyskane ze sprzedaży z biletów. Fakt koniecznego biletowania imprezy siłą rzeczy wyselekcjonował widzów, jednak mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że nie ilość, a jakość publiczności będzie zawsze miała dla atmosfery festiwalu zasadnicze znaczenie. Jak przystało na imprezy szantowe ochrona raczej nudziła się, co bardzo cieszy zarówno mnie, jak i władze miasta.
Wszystkie mniej i bardziej konstruktywne uwagi internautów wyrażone na forum i w relacjach, jak również życzliwe uwagi przyjaciół zostały szczegółowo przeanalizowane przez organizatorów i będą brane pod uwagę podczas kolejnych edycji . Z pewnością zadbamy następnym razem zarówno o żołądki, jak i o rodziców, którzy na imprezę przychodzą odpocząć wraz z dziećmi.
Za nasz błąd uważam zbyt późne wprowadzenie biletów jednodniowych oraz brak darmowych wejściówek dla dzieci - te błędy naprawimy przy kolejnych edycjach WFMF.
Do sukcesów zaliczam fakt, iż udało się zapewnić wykonawcom niespotykany na większości imprez plenerowych komfort zarówno na scenie, jak i poza nią. Znakomicie spisała się w moim przekonaniu ekipa nagłośnieniowa, dzięki której KAŻDY z wykonawców mógł zaprezentować się na najwyższym poziomie i potwierdzić swoim występem znakomitą jakość polskiej szanty i folku. Organizacja sceny dała szansę pokazać dobitnie, jak znakomite zespoły szantowo-folkowe mamy w Polsce, a niszowa i pomijana przez media muzyka instrumentalna, jak i a cappella może unieść widzów na wyżyny doznań estetycznych. "Euroszanty" były krokiem do tego, by pokazać że DA SIĘ z polskimi zespołami zrobić dobrą rozrywkę na ambitnym poziomie.
Możliwość zaprezentowania się najlepszych polskich grup w towarzystwie międzynarodowych gwiazd była zupełnie nowym doświadczeniem. Nie bez znaczenia jest również, iż członkowie grup zagranicznych - Clannadu, The Booze Brothers, Les Souilles..., Johnny Collins, Jim Mageean, Press Gang z Patem Sheridanem oraz Eleanor McEvoy - wszyscy oni mieli okazję zobaczyć, co potrafią polskie zespoły i zafascynowani polską energią i gościnnością wyjechali z Sosnowca z poczuciem, że występowali w doborowym towarzystwie. To pokazuje, że polskie środowisko szantowo-folkowe może bez kompleksów wchodzić na wszystkie sceny Europy i dalej. Dziękuję wszystkim wykonawcom za to, że każdy z ich półgodzinnych minirecitali stał się małym arcydziełkiem muzyczno-wizualnym.
Program imprezy - uznawany przez niektórych za zbyt bogaty - w założeniu organizatorów miał być zróżnicowany i pokazać, że jest w tej muzyce na równi miejsce i dla ballady, i dla muzyki a cappella, i dla surowej klasyki, jak i dla nowoczesnych brzmień, również z mocnym folkrockowym uderzeniem, trafiającym w gusta młodzieży. Mam nadzieję, że program dał każdemu z gości festiwalu szansę znalezienia czegoś dla siebie, a sam festiwal stał się prawdziwym przeglądem współczesnych trendów w muzyce folkowej i szantach, zaś bezpośredni kontakt widzów z wykonawcami w białym namiocie oraz podczas warsztatów stał się niezapomnianym przeżyciem dla osób, które zdecydowały się skorzystać z tej bliskości.
Moja niezłomna wiara w potencjał polskich zespołów pozostaje niezachwiana i wierzę, że czas jest naszym przyjacielem. Kilka tysięcy osób wyjechało z Sosnowca z poczuciem, że zostawili tu przyjaciół, do których wrócą za rok. Do sukcesów zaliczam również fakt, iż ŻADEN z wykonawców nie zgłosił reklamacji dotyczących nagłośnienia i innych kwestii organizacyjnych oraz że "miasteczko festiwalowe" skupione wokół pola namiotowego i tawerny tętniło życiem do białego rana.
Wielkie brawa należą się Władzom Miasta Sosnowca - które jako główny sponsor imprezy pokazały otwartość na nowe pomysły i gotowość do promocji miasta poprzez ambitne wydarzenia kulturalne.
Cichymi i niezauważonymi bohaterami "Euroszant" byli opiekunowie grup zagranicznych - ludzie, którzy dbali o dobre samopoczucie gości zagranicznych, zabierając ich na wycieczki krajoznawcze do Krakowa, Wieliczki czy Oświęcimia, oraz niemal 30-osobowy zespół młodych wolontariuszy, którzy bez wytchnienia pomagali organizatorom we wszystkich czynnościach związanych z sosnowieckim przedsięwzięciem. Jednym z najzabawniejszych zabawnych momentów imprezy było wręczenie "Synchro" - doktorowi nauk wszelakich, adiunktowi w Instytucie Kultury i Literatury Amerykańskiej Uniwersytetu Śląskiego - identyfikatora z napisem "kierowca". Wywołało to wybuch szczerej radości, co Pawełek skwitował krótko - "no w końcu, k..., czuję się potrzebny".
Zaszczytem dla mnie było 18 miesięcy pracy z "Ekipą Wielkiego Ptaka" - Wojtkiem, Jasiem, Justyną, Karoliną i Januszem - wszyscy oni spisali się na medal.
Z taką ekipą mogę płynąć na koniec świata.
Tekst: Michał NOWAK
Foto: Tomasz GOLIŃSKI (z wyjątkiem 2-3, 12-13, 15, 32 - Michał NOWAK).
Oglądaj także: fotorelacja Tomka Golińskiego
Zobacz także
W naszym archiwum
- Artykuły:
- Gazeta:
- Koncerty:
- Nowiny:
Informację wprowadził(a): Michał Nowak - godz. 22:21, 24 listopad 2008, wyświetlono: 2486 razy
Taclem |
wysłano: 9:35,25 listopad 2008
Dużą część imprezy obejrzałem dzięki transmisji internetowej. Choć niekiedy mam podobne odczucia jak Michał, to trudno mi zrozumieć zachwyt nad aktualnym wcieleniem Mordewindu. Płyta nagrana jeszcze z Michałem Drabikiem to fajne folk-rockowe granie. Ale to co zagrali w Sosnowcu to rozpaczliwa próba zagrania tego co trzeba, z mniejszym instrumentarium. Lubię Mordewind i stwierdzam, że nie wyszło to źle, ale ta muzyka wiele traci bez folkowych instrumentów.
|
Odpowiedz na ten komentarz |
Dziadek Władek |
wysłano: 9:46,25 listopad 2008
23.09.2008 pisze Autor tego artykułu w swoim komentarzu do innego, zamieszczonego na szanty24 http://www.szanty24.pl/okiem-bosmana/relacje/magicznie-klimatycznie(euroszanty-dzien-),1,1,351,41 tak:
„Oczywiście uwagi zawsze można mieć, moim zdaniem zabrakło paru wykonawców, za uboga była gastronomia, problemy ze sprzedażą biletów i punktualnością koncertów w mieście i tawernie. Ale to są naprawdę DROBIAZGI! Wszystko postaram się szerzej omówić w relacji, która powoli powstaje.”
Pomijając wszystko co tam napisano (można przeczytać) napisałem:
„Myślę jednak, że na tym nie koniec i ta powstająca z mozołem relacja się pojawi … A „na teraz” (24.09 – przyp. autora) tak sobie myślę – jesteś prawnikiem. FAKT.
Będziesz dalej (bo przecież po to się w tym kierunku kształciłeś) – tak przypuszczam.
Jakim – nie wiem, ale wiem jedno – gdybyś był sędzią, to powód zapewne by zmarł ze starości zanim doczekał by się końca sprawy i ogłoszenia wyroku.
Czekam, mn – bo piszesz dobrze, z zacięciem i ciekawie. „
Festiwal odbył się w dniach 5-7 września 2008 :-) Doczekałem się – nie „umierając ze starości”. I tak sobie teraz czytam:-)
Dobry artykuł. Daje obraz całości, uzupełniony wypowiedziami znawców tematu.
Mówią:
Michał Gramatyka:
„Pewnym minusem imprezy było niewielkie zainteresowanie publiczności, jednak o sukces frekwencyjny przyszłych edycji festiwalu jestem spokojny. Każdy z tych, którzy na Euroszantach byli z pewnością przyprowadzi dwóch kolejnych szantymaniaków. I tak w nieskończoność... ”
Uśmiechnąłem się do tej „nieskończoności” i „szantymaniaków”. W Polsce stanie się mokro nie tylko za sprawą deszczu:-) Oby tylko nie było powodzi.
Bartosz Konopka:
„Są takie wydarzenia w życiu, które więcej się już nie powtórzą.”
Świetny opis zapowiadania Clannadu i to stwierdzenie – „Festiwal w Sosnowcu pozwolił mi poczuć magię Sherwood i obcować z Aniołami”
No tak – nie można wejść dwa razy do tej samej rzeki….
Tu chciałbym zacytować za Autorem tego artykułu:
„Nie po raz pierwszy radykalną opinię wyraził Jerzy Ozaist z Czterech Refów: - Pusta, nadmuchana staraniami firm fonograficznych wydmuszka. Cały dźwięk oparty o "aurę" brzmień wygenerowanych z tego wielkiego, białego parapetu, który stał po prawej z tyłu, skryty najczęściej w dymach. Na jego tle poszczególni członkowie coś brzdąkali lub bąkali bez przekonania, często się rozjeżdżając... Bez żalu pojechałem na dworzec pół godziny przed końcem.”
Zacytowałem i sam się nad tym zastanowiłem… Czy autor dosłownie zacytował słowa Ozaista? Być może skrzętnie je zapisał:-) Czy jest to opinia „na gorąco” – czy też uzyskał ją po jakimś czasie?
Jak widać – KAŻDY z nas inaczej odbiera muzykę i „widowisko”, nawet autorytety sceny, więc – po co narzucać innym jakiś punkt widzenia? Zostawmy im „wolną i nieprzymuszoną wolę”.
Chyba najlepiej określił to następny z wielkich, którego słowa przytoczył Autor.
Marek Szurawski:
„Muzyczne opowieści o "morzu, ludziach i okrętach", rozbrzmiewające w Polsce od 30 lat weszły na zupełnie nowe tory.”
Tak – to prawda. I chyba ten „szantowy pociąg” już od dość dawna po nich jedzie. Oby tylko zwrotnice na rozjazdach były sprawne.
Artykuł przeczytałem z wielkim zaciekawieniem – niestety nie jest mi dane skonfrontować go z moimi odczuciami – po prostu nie byłem uczestnikiem Festiwalu.
Z największym zaciekawieniem przeczytałem o zagranicznych wykonawcach – i zestawiłem je z wypowiedzą Autora na Forum Szantymaniaka (czytam, pomimo że nie jestem zarejestrowany, niektóre tematy. Pogardliwie określa się takich jak ja „skrytoczytacze” – nie ukrywam, że nie akceptuję tego miana, tak często używanego przez zarejestrowanych użytkowników.). Jeden z tematów, który czytam, to temat Krzysztofa Malinowskiego, w nim można zobaczyć pewną wypowiedź:
13.11.2008 Michał Nowak, autor tego artykułu
http://www.forum.szantymaniak.eu/viewtopic.php?t=679&postdays=0&postorder=asc&start=690 pisze w swoim poście:
„Hmmm sporo goryczy w tych słowach.
Ale niestety, w dzisiejszym świecie to nie jakość muzyczna decyduje o popularności. Sprawny menedżer, zdolności PR czy wreszcie ładna i młoda buzia (że inne części ciała pominę) znaczą niestety więcej.
Na naszej polskiej scenie też tak jest, są absolutnie topowe i świetne kapele, które grają może 10 koncertów rocznie, są wykonawcy marni, którzy grają ich 50. W każdej branży zresztą tak jest, nie tylko szantowej.
A co do sprowadzania wykonawców zza granicy... Tak jak powiedziała kiedyś Pani Dyrektor Giżyckiego Centrum Kultury: "Nasza publiczność woli polskie zespoły" - więc zagranicznych nie zaprasza. No a jak ma je lubić, skoro nikt ich nie zaprasza i nie może ich poznać???? Błędne koło.”
Czytając artykuł widzę starych i nowych wykonawców… Zagranicznych. I zastanawiam się nad tym, jak to nasza publiczność woli polskie zespoły…. Idę dalej – woli czy lubi? Ciekaw jestem, kiedy to Pani Dyrektor wypowiedziała te słowa cytowane przez mn – i do kogo….
Czyżby buzie zaproszonych na Euroszanty wykonawców były ładniejsze od ich „jakości muzycznej”? Śmiem wątpić, nic nie odbierając ich „buziom” czy innym częścią ciała, „pominiętych” przez mn’a.
Ładne fotografie ilustrujące tekst – szkoda tylko, że Autor nic nie wspomniał o ich wykonawcach. Zapewne sporo ludzi – nie tylko fanów „mokrych piosenek” czyta Szantymaniaka i warto by im było to przybliżyć – a przynajmniej podać źródło tych pięknych fotografii.
Patrzę teraz na spis artykułów o Euroszantach… Z różnych okresów – przytoczony przez Autora.
W wolnym czasie przypomnę je sobie – ale nie tak dawno ukazała się relacja E.T http://www.szantymaniak.eu/index.php?notka=1528
Pierwszy komentarz do niej kogoś, kto podpisuje się „@” (nie cierpię anonimów) brzmiał:
http://www.szantymaniak.eu/index.php?komid=8489
Ja napiszę tutaj tak: dobrze, ze Euroszanty dalej żyją. Faktycznie źle, że takie artykuły powstają dopiero teraz.
Dziękuje autorowi za tak obszerna relację.
Na zakończenie przytoczę jednak opinię Autora – jak myślę jego OSOBISTĄ.
„Festiwal "Euroszanty & Folk" okazał się wielkim sukcesem. Pokazał, że można w Polsce zorganizować festiwal folkowy na prawdziwie europejskim poziomie. Taka formuła zresztą byłaby nie do pomyślenia np. w Anglii. Jim Mageean powiedział mi, że Anglicy przecieraliby oczy ze zdumienia, widząc w nazwie "szanty" przed "folkiem"... Od czasu imprezy trwa zresztą dość ożywiona dyskusja w środowisku - jak było, jak będzie za rok, co zmienić, poprawić?”
Czyżbyśmy byli („środowisko” – przyp. autora) aż na takim zaściankowym poziomie? Może nie jestem tym „wielkim europejczykiem” – ale też i słoma z butów mi nie wychodzi. Myślę, że innym też. Wykonawcom i widzom.
„Dość ożywiona dyskusja”.. O tym, jak było, jak będzie i co zmienić myśli zapewne niewielu – jednym z nich jest właśnie Maciej Jędrzejko. Na pewno podejmie właściwe decyzje i właściwie dobierze sobie „sztab”, określany przez Niego „"Ekipą Wielkiego Ptaka" :-)
Dyskusja w środowisku, ta „dość ożywiona” mało mnie jakoś interesuje, bo to „środowisko” często ma małe pojęcie o tym, jak trzeba i co trzeba. Ja zresztą też – ale na szczęście nie jestem „środowiskiem”.
Z wielką uwagą przeczytałem wypowiedź YenJCo i połączyłem ją z wypowiedzią Marka Szurawskiego, którą przytoczę jeszcze raz – „Muzyczne opowieści o "morzu, ludziach i okrętach", rozbrzmiewające w Polsce od 30 lat weszły na zupełnie nowe tory.”
Wie co mówi. Krótko i zwięźle.
Władysław Całka
|
Odpowiedz na ten komentarz |
Makenzen |
wysłano: 22:12,26 listopad 2008
Tego wydarzenia nie da się zapomnieć...
Czułam się jak na wielkim trzydniowym pikniku. "Miasteczko festiwalowe" - bardzo trafne określenie. Móc się budzić z ukochaną muzyką na wyciągnięcie ręki, w gronie przyjaciół i znajomych, smażyć się w promieniach wrześniowego słońca dającego jak w lipcu, z tą samą muzyką przeżywać dzień i przy niej zasypiać... oj... tak właśnie sobie wyobrażam raj mniej więcej ;-)
|
Odpowiedz na ten komentarz |
Anonim z wyboru |
wysłano: 11:53,27 listopad 2008
Ludzie dajcie już spokój, byłem na tej imprezie i bez przesady, jest wiele imprez w Polsce o których w jednym procencie się tyle nie mówi a sa równie dobre a tu az do znudzenia, nie róbcie z tej imprezy sekty
pozdrawiam - anonim z wyboru
|
Odpowiedz na ten komentarz |
Makenzen |
wysłano: 11:57,29 listopad 2008
"(...) opowieść, zachwyt zaczyna czuć zapach radia Maryja"
A ja na to:
"Jadąc na rowerze, świeciło słońce"
Rozumiem, że to zachwyt czytał tę czterechsetną opowieść? Czy może zapach? Bo już się gubię w tym wszystkim :-)))
Jedyną wadą tej relacji jest to, że się pojawiła o 2 miesiące za późno.
|
Odpowiedz na ten komentarz |
Felix2 |
wysłano: 20:51,15 grudzień 2008
Byłem na wielu festiwalach, ale tu spotkałem pełen profesjonalnie zorganizowany.Nie jakaś tam ,,prowizorka na agrafkach"
|
Odpowiedz na ten komentarz |
Fx |
wysłano: 20:53,15 grudzień 2008
Może odstaw te ziółka, bo ci się do reszty mózg zlewaczył...
|
Odpowiedz na ten komentarz |